Wpisy z cyklu „Dobry poród. Opowieści porodowe” to miejsce w mojej przestrzeni, które oddaję wam. To historie kobiet, które wspominają swój poród jako piękne doświadczenie, które je umocniło. Bez względu na rodzaj porodu, miejsce, czas. Czasem mimo przeciwności. Dziękuję za okazane zaufanie.
Opowieść Niki
Pomimo tego, że termin porodu wyliczony miałam na 16 marca, wymyśliłam sobie, że Muffi (od Muffinka) urodzi się 15 marca. Poród jednak zaczął się 16 marca, po północy. Już wtedy synek pokazał mi, że jest dość punktualnym i… asertywnym człowiekiem! Ale od początku.
Miałam dobrą ciążę. Poza nudnościami, które faktycznie mocno mi uprzykrzały pierwsze tygodnie, reszta była raczej bezproblemowa. Już na studiach, sporo lat przed ciążą, postanowiłam, że spróbuję hipnozy do porodu. Przypadkowo dowiedziałam się o Cudzie narodzin Karoliny Piotrowskiej − programie z książką i płytą do samodzielnej pracy. Zaczęłam więc tę pracę. Nie był to dla mnie idealny program, ale starałam się przymknąć oko na te nieidealne elementy i się wczuć. Poza tym wyszukiwałam pozytywne opowieści porodowe i starałam się nie dopuszczać do głowy przerażających historii. Już jako nastolatka żartowałam, że kolekcjonuję opowieści porodowe − zawsze, gdy ktoś w moim otoczeniu rodził, kazałam sobie ze szczegółami opowiadać, jak to było. Wiedziałam więc, że bywa różnie… Dzięki programowi udało mi się jakoś skupić na tym, że u mnie będzie dobrze. W jednym z nagrań wizualizowałam spotkanie z synkiem po porodzie − płakałam za każdym razem ze wzruszenia. Około tydzień przed porodem napisałam list do Muffiego, że kochamy i czekamy. To zbliżało mnie do synka i pozytywnie nastrajało.
Różnego rodzaju skurcze odczuwałam już tydzień przed porodem, ale 15 marca była totalna cisza. Zaczęłam więc działać: schody, spacer i masowanie brzucha olejkiem z szałwii (w ciąży wkręciłam się w aromaterapię). Mieszkam w trzynastopiętrowym budynku, więc weszłam ze swojego ósmego piętra na trzynaste (długo to trwało!), a potem zeszłam na sam dół, wjechałam windą na samą górę i zeszłam jeszcze raz. Masaż brzucha robiłam co dwie godziny, więc miałam już dość zapachu szałwii, a akcji zero! Wieczorem rozczarowana, ale jeszcze spokojna, położyłam się z mężem spać. Obudził mnie dziwny i głośny dźwięk pufff i sekundę później zalały mnie wody. Zerwałam się z łóżka budząc męża nerwowym „wody mi odeszły” i pobiegłam do łazienki zostawiając mokry ślad. To był już 16 marca, godzina 0:50. Wspólnie z mężem doszliśmy do wniosku, że wody nie są zupełnie przezroczyste, co trochę mnie zaniepokoiło, ale w środku miałam poczucie, że wszystko jest dobrze. Mieliśmy podpisaną umowę z położną wybranego szpitala, więc zadzwoniłam do niej. Powiedziała, żebyśmy powoli zbierali się do szpitala i że niestety nie będzie nam towarzyszyć, bo jest chora… Pamiętam swoje zaskoczenie, że się tym jakoś specjalnie nie przejęłam. Do spakowanej już od dawna torby dołożyliśmy kosmetyczkę. Mąż zrobił mi kanapki i pojechaliśmy.
Przed wyjściem z domu odczuwałam już skurcze, które z ironicznym uśmiechem nazywaliśmy falami, zgodnie z sugestią programu do hipnozy. Określenie „fale” wydawało mi się nawiedzone, ale poddałam się temu. Na izbie przyjęć nie było innych rodzących. Formalności, badanie i decyzja, że muszę być pod KTG „w razie czego”, z uwagi na zabarwione wody płodowe. Wtedy jeszcze nie sądziłam, że właśnie to nieszczęsne KTG będzie najgorszym punktem narodzin. Na izbie przyjęć czekaliśmy ponad godzinę na zwolnienie się sali. Tam słuchałam nagrań hipnoporodu, miałam już regularne, ale nie uciążliwe fale. Pamiętam, że pisałam jeszcze wiadomości do przyjaciółek. Byłam pogodna, żartowałam i jadłam lizaka. Było fajnie. W końcu przyszła po nas położna i zaprowadziła do sali. Sala była bardzo duża, z własną łazienką, drabinkami i wanną, ale miała okropny zapach. Pamiętam, że mnie to uderzyło, bo jestem dość czuła na zapachy. Przebrałam się do koszuli porodowej i byłam podekscytowana i ciekawa, jak to będzie. Cały czas obok był mój mąż, całkowicie skupiony na mnie. Położna stwierdziła trzy centymetry rozwarcia, co mnie rozczarowało, ale pomyślałam, że dam radę coś z tym zrobić. Kiedy fale przybrały na sile, chronologia nieco mi się rozjechała, bo byłam mocno skoncentrowana na sobie i swoim ciele…
Pewne jest, że:
– prysznic bardzo mi pomagał,
– dużo czasu spędziłam na oczyszczaniu się na ubikacji. Co zabawne, przez cały czas towarzyszył mi mąż, który nigdy wcześniej nie widział mnie na toalecie,
– rzygałam jak kot (przepraszam za słownictwo, ale wymiotowaniem nie można tego nazwać). Jeden z najprzyjemniejszych momentów narodzin! Specjalnie na to przeznaczoną torbę przy ustach trzymał mi mąż i po fakcie mówił, że ani to, ani bycie przy mnie w toalecie w ogóle go nie ruszyło. Po rzyganiu poczułam wielką ulgę, a fale nabrały mocy,
– przez cały czas, poza kilkoma wizytami w toalecie, byłam przypięta pod KTG i do dziś nie rozumiem, dlaczego nie poprosiłam o takie KTG, z którym mogłabym być mobilna. Nikt mi tego nie zaproponował. A te okropne pasy na brzuchu były czymś najbardziej niewygodnym podczas porodu. Doprowadzały mnie do szału,
– po każdej fali bardzo chciało mi się pić,
– olejek z lawendy wmasowywany przez męża w moją skroń i pod nos przynosił mi dużą ulgę. Pomagały też okłady z ciepłego woreczka z pestkami wiśni.
Po którejś z wizyt w toalecie położna zbadała mnie i ze zdziwieniem, że sprawy tak szybko poszły do przodu, stwierdziła rozwarcie na siedem centymetrów. Zapytała, czy nie czuję potrzeby parcia. Nie czułam. Ale pomyślałam wtedy „ciekawe, czy jestem przed, czy już po kryzysie siódmego centymetra”. Fale były już wtedy mocno intensywne. Uparcie powtarzałam sobie, że fale to moi sprzymierzeńcy. Kiedy fala mnie zalewała, w pewnym sensie traciłam kontakt z rzeczywistością i docierały do mnie tylko niezwykle krzepiące, powtarzane jak mantra słowa męża „to minie, to zaraz minie”. Opierałam na tych słowach całą siebie. Intensywność fali była duża, ale było to do zniesienia. Tu muszę wtrącić, że przez całą ciążę powtarzałam, że bardzo bym chciała rodzić bez znieczulenia, ale to w moim przypadku nierealne, bo mam niski próg bólu. Każdy dentysta to powtarzał. Byłam przekonana, że nawet nie ja będę błagać położną o znieczulenie, ale to ona mnie poprosi, żebym je przyjęła. Ciekawe, że myśl o znieczuleniu ani na moment nie przyszła mi do głowy. Do dziś wydaje mi się to niezwykłe.
Po stwierdzeniu siedmiu centymetrów rozwarcia, akcja nabrała tempa. Położna wspierała mnie słowami, motywowała, że super mi idzie. Prawda jest jednak taka, że najważniejszy był mój mąż. Nie jestem w stanie opisać, jak bardzo pomocna była jego obecność. Przez cały czas narodzin byłam raczej spokojna, ale wpadałam w panikę, kiedy mąż oddalał się ode mnie choćby na metr. Był mi tam absolutnie niezbędny. Zachowywał się, jakby wspieranie kobiety podczas porodu było dla niego czymś zupełnie naturalnym, jakby robił to codziennie. Był skupiony, spokojny, zaangażowany i dawał mi poczucie, że mi ufa.
Mój poród przypadł na moment zmiany dyżuru położnych. Na ostatnią (jak się później okazało) godzinę porodu weszła więc nowa położna − mniej ciepła, ale bardziej techniczna i to było dobre. Proponowała mi różne pozycje, w które wchodziłam z oporem, ale kiedy już się przełamywałam, okazywało się, że były trafione i posuwały akcję do przodu. Pamiętam, że największą trudność sprawiało mi trzecie parcie podczas trwania fali, kiedy naprawdę byłam już bez sił. Wtedy zaczynałam głośno i zwierzęco warczeć − to było pomocne. Jestem również wdzięczna położnej, że ochroniła moje krocze. Mówiła, kiedy mam powstrzymać parcie i w rezultacie skończyło się tylko na popękanej śluzówce. Zaskoczyło mnie, że nie czułam przesuwającego się w drogach rodnych synka. Miałam wyobrażenie, że będę czuła tam jego ciałko.
Wiedziałam, że jest już blisko, kiedy położna poprosiła męża, by włożył pieluszki pod swoją bluzkę, by ogrzać je na powitanie synka. W którymś momencie w sali pojawiło się dużo osób. Synka urodziłam w pozycji na boku. Było to niecałe siedem godzin od momentu pobudki po odejściu wód. W moim subiektywnym odczuciu narodziny nie trwały dłużej niż cztery godziny. Nie miałam wtedy świadomości, że już jest na świecie. Poczułam tylko ulgę, ale też jakiś rodzaj napięcia w otoczeniu. Pytałam tylko, czy wszystko jest OK. Muffi wyszedł poobwijany długą pępowiną na szyi i wokół ramienia. Od męża wiem, że wszyscy z niepokojem oczekiwali jego pierwszego oddechu i że to były najdłuższe sekundy w jego życiu. Ja wtedy nie byłam jeszcze w kontakcie z rzeczywistością. Mały w końcu zapłakał, towarzystwo rozeszło się tak szybko, jak się pojawiło, a ja dostałam w końcu Muffinka na brzuch. Był taki cieplutki i spokojny! Trudno opisać mi to uczucie… To tak, jakby jego obecność na moim ciele była czymś najbardziej naturalnym na świecie. Zalała mnie fala spokoju i ulgi. Urodzenie łożyska było szybkie i bezbolesne. Zaskakująco długie i bolesne było za to szycie, pomimo zastosowanego miejscowo znieczulenia. Tak czy inaczej obecność Muffinka na brzuchu była tak przyjemna, że wszystko potem było już lżejsze. Kiedy pępowina przestała tętnić, przejęty tata sprawnie ją przeciął. Muffi niedługo po wyjściu na świat rozpoczął pełzanie do piersi i zaczął ssać, co sprawiło mi ogromną radość. Potem z karmieniem piersią nie było już tak łatwo, ale to zupełnie inna opowieść.
Kiedy opowiadałam swój poród koleżankom, były poruszone siłą tego doświadczenia. Tak, to było ekstremalne doświadczenie, ale piękne i w moim odczuciu dobre. Pomimo siły procesu rodzenia − czegoś dla mnie zupełnie nowego, byłam spokojna i na każdym etapie narodzin synka pewna tego, że wszystko idzie w dobrą stronę.
Opowieść Anki
Moja historia będzie inna, bo… nie będzie typową historią, a przesłaniem. Takim ode mnie do innych dziewczyn, które być może teraz są naprawdę w rozsypce, bo nie mogą z jakiegoś powodu urodzić dziecka naturalnie, choć bardzo tego chciały. Ja byłam taką dziewczyną, a teraz jestem mamą cudownej dziewczynki. I wiecie co? Jestem dumna, że ją urodziłam. I że obie żyjemy i jesteśmy zdrowe.
Jeszcze przed ciążą wyobrażałam sobie, że jeśli mam urodzić dziecko to jak najbardziej w zgodzie z naturą, najlepiej bez znieczulenia, z położną, której zaufam, w obecności partnera, przyjmując takie pozycje, jakie będę chciała w danej chwili. Uważam, że porody niepotrzebnie są tak zmedykalizowane i większość z nich mogłaby być spokojnie mniej okablowana. Ale nie o tym, wróć. W każdym razie, kiedy dowiedziałam się, że czeka mnie cesarskie cięcie, byłam załamana. Nie wyobrażałam sobie w ten sposób urodzić dziecka, czułam, że coś mi odebrano i nigdy nie poczuję się w pełni mamą… och, jaka jestem na siebie zła o te myśli! Ale nic na to nie poradzę, że były właśnie takie. I wiem, niestety, ile dziewczyn ma takie same.
Koniec końców okazało się, że mój poród był piękny. Znalazłam szpital, w którym umówiłam się na cesarkę. Dokładne omówiłam każdy jej aspekt, który był dla mnie ważny, z lekarzem. Córeczkę dostałam bardzo szybko i dostałam dość dobre wsparcie laktacyjne, na czym mi szalenie zależało. Wszystko odbyło się w dużym szacunku dla mnie, mojego partnera, naszego dziecka. Czułam się zaopiekowana.
Cesarka to nie jest gorszy sposób urodzenia dziecka. To inny sposób i cudownie, że go mamy. Cesarki też potrafią być piękne i pełne wzruszeń. Przecież właśnie na świat przyszedł mały cud! To są wzruszające chwile i wiecie co? Nawet nie za bardzo w tym wszystkim dostrzega się te zielone płachty, kabelki, personel medyczny. Serio, ja pamiętam tylko te emocje, że mój skarb jest już na świecie, cały i zdrowy. A ja żyję, a przy moim wymarzonym, naturalnym porodzie, mogłabym nie wyjść z tego cało. Czasem jest druga strona i warto też ją docenić.
Zdjęcie: unsplash.com