Mleczne historie, opowieści laktacyjne, mleczne drogi – tak nazywają się zwykle spotkania dla mam, organizowane przez inne mamy, doule, instruktorki szkół rodzenia, psycholożki czy pedagożki, na których opowiadamy sobie, jak to u nas było. A bywało różnie. Jak to w życiu.
Ile kobiet, tyle laktacyjnych historii. Szczerze, ja nie znam opowieści, w których wszystko byłoby idealnie, tak jak czasem próbują nam wmówić niektóre poradniki. Czasem to nasz brak wiedzy (bo naprawdę szum informacyjny i dostęp do niej, a raczej jego utrudnienie, nie ułatwia), czasem brak wiedzy personelu medycznego (który powinien nam pomagać, jeśli chcemy karmić piersią, a jeśli nie chcemy – też wykazać zaangażowane w proces wygaszania laktacji, zgodny z aktualną wiedzą), czasem zero wsparcia od bliskich (którzy odgrywają szalenie ważną rolę w tym, jak wygląda nasza mleczna droga). Czasami na początku wszystko idzie super, a po kilku tygodniach – bach! Trudny trzeci miesiąc życia dziecka. Albo po kilku miesiącach niespodziewane zapalenie. Po kilkunastu – nasze problemy zdrowotne, które stawiają pod znakiem zapytania laktację (ale pamiętajcie, że większość leków naprawdę jest bezpieczna przy kp). Do tego dochodzą nasze emocje, oczekiwania, trudności, rzeczywistość z małym niemowlakiem przy boku (przy piersi), hormony. Umówmy się, karmienie piersią wygląda różnie. I ja chciałabym wam pokazać, jak może.
A w zasadzie nie ja (choć jestem w trakcie spisywania mojej opowieści laktacyjnej), tylko kobiety, które chciałyby podzielić się swoją historią, a którym ja oddaję tę przestrzeń. Przeczytajcie o, czasami krętych, mlecznych drogach. Pamiętam, że gdy sama zaczynałam karmić, takie opowieści wiele mi dały – tak naprawdę każda z nas ma mniej lub bardziej podobne przeżycia, a świadomość, że nie jesteśmy z tym same na świecie jest szalenie budująca.
Opowieść Justyny
Moja przygoda z karmieniem piersią rozpoczęła się już w trakcie ciąży. Od samego początku nie wyobrażałam sobie karmienia mojego dziecka w inny sposób niż piersią. Zupełnym przypadkiem trafiłam na cudowną szkołę rodzenia, a przypadkiem dlatego, że wybrałam szkołę znajdującą się pieszo najbliżej naszego domu oraz zaraz obok szpitala. Nie spodziewałam się, że trafię na tak zaangażowane położne oraz szkołę kładącą tak duży nacisk na naturalne i długie karmienie dzieci. Podczas wielu zajęć i spotkań przygotowano mnie na każdy scenariusz porodu oraz rozpoczęcia drogi mlecznej, łącznie z zapewnieniem, że położna przyjdzie do szpitala z pomocą, jeśli będzie taka potrzeba. Pilnie robiłam notatki. Moja położna środowiskowa okazała się być także CDL (certyfikowaną doradczynią laktacyjną), a szpital, w którym planowałam urodzić synka ma opinie raczej przyjaznego karmieniu piersią. Podsumowując – lepiej trafić nie mogłam.
Oczywiście zakładałam różne scenariusze karmienia, nawet ten najtrudniejszy dla mnie – karmienie sztucznym pokarmem. Najtrudniejszym, gdyż jako weganka nie wyobrażałam sobie możliwości podania mojemu dziecku mleka innej matki. Matki, której odebrano dziecko. Mój partner zgadzał się ze mną we wszystkim i wspierał, a ja czułam, że mogę liczyć na jego pomoc oraz że w razie problemów nie poddamy się tak łatwo. Po drugiej stronie wsparcia stała moja mama, z którą raczej nie mam dobrych relacji. Jej karmienie piersią się nie powiodło. Magicznie „nie miała pokarmu”. Czy bardzo chciała karmić – nie wiem. Moja mama dość mocno dręczyła mnie w czasie ciąży i zasypywała pytaniami typu: co zrobisz jak nie będziesz miała mleka? Co zrobisz jak będzie głodny? Co zrobisz jak będzie płakał? Co zrobisz jak po sześciu miesiącach skończy ci się pokarm? Co zrobisz, co zrobisz. Bardzo się kłóciłyśmy. Ale ja czułam, że uzbrojona w wiedzę, wygram tę kłótnię. Bardzo, bardzo chciałam karmić piersią synka. Uparłam się, zawzięłam się, zamknęłam się na możliwość niepowodzenia. I jak się okazało, zrobiłam dobrze, bo po porodzie moje zawzięcie i upartość bardzo się przydały.
Synek urodził się naturalnie, sporo po terminie, szybciutko, wywołany sztuczną oksytocyną (niestety, ale to inna historia). Duży, zdrowy, silny, najpiękniejszy i najcudowniejszy – wiadomo. Położna stażystka pomagała nam przystawić go po raz pierwszy do piersi, otwierał buzię, chwytał pierś, ale nie mógł zassać – pierś wypadała mu z buzi. Próbowaliśmy kilkukrotnie, efekt podobny, jednak co miał wypić (polizać), to wypił. Położna sprawdziła ssanie na palcu – było w porządku. Zalecono nam próbować często, ile się da. W szpitalu spędziłam dwie doby, przyklejona do synka, obolała, ale tak szczęśliwa jak nigdy przedtem. Próbowaliśmy przystawiać synka do piersi przez całą pierwszą dobę. Pokazywano mi jak go trzymać, jak układać, jak chwytać i podawać pierś do buzi. Szybko przekonałam się, że cała wiedza techniczna ze szkoły rodzenia zupełnie wyparowuje, kiedy w rękach trzyma się maleństwo. Nie poddawaliśmy się. Mieliśmy fantastyczną pomoc położnych, różnych położnych – i tych etatowych, i stażystek. Spędzały z nami dużo czasu, starając się tak podać pierś, aby synek ją utrzymał w buzi i zassał. Nikt nie wspomniał o mleku modyfikowanym, ani jednym słowem. Nikt nie zakwestionował moich piersi czy umiejętności karmienia. Położne trudziły się i pomagały. Byłam przygotowana, że może pojawić się ktoś, kto powie, że nam nie jest dane karmienie piersią, ale na szczęście nikt taki się nie pojawił.
W drugiej dobie odezwał się we mnie stres, że może coś jest nie tak ze mną, z synkiem. Z tyłu głowy zaczęły sączyć się słowa mojej mamy. Pojawił się strach, niepewność, wycofanie, łzy po kryjomu. Położne nadal pomagały, jednak bez skutku. Synek chwytał pierś, ale nie potrafił jej utrzymać w buzi, próbował ssać, ale pierś wypadała. Zasugerowano mi użycie nakładek, żeby synek zaczął pracować nad ssaniem i zaczął jeść. Zgodziłam się. Wiedziałam, czym są nakładki i jak się je stosuje i na tamten moment decyzja była łatwa. Szybko znalazła się nakładka, synek ssał pięknie.
Po powrocie do domu, wizytach położnej doradczyni laktacyjnej i wielu próbach przystawiania syna do piersi bez nakładek, okazało się, że winowajcą może być krótkie wędzidełko. W siódmej dobie zostało podcięte, a my mieliśmy dalej karmić się w nakładkach, przystawiać raz po raz do piersi, aż do czasu zupełnego zejścia z nakładek. I miało być już super, ale ból po porodzie i ogólny dyskomfort połogu nie ułatwiały sprawy. A nakładki trzeba co chwile myć, bo przestają się trzymać. Wydaliśmy sporą sumę na różne nakładki, znaleźliśmy najlepsze, ale i tak trzeba było je myć, żeby się trzymały na piersi. Synek chciał być blisko i ssać cały czas. Odłożenie go, nawet śpiącego, na czas zmiany pozycji czy wstania na chwilę skutkowało płaczem. W nocy spaliśmy razem. Z jednej strony ułatwiało to karmienie, ale z drugiej moje ciało w jednej pozycji przez kilka lub kilkanaście godzin protestowało. Bolała szyja, drętwiały ręce. Do tego wszystkiego trzeba było wstawać i myć nakładki kilka razy w nocy. Po dwóch czy trzech tygodniach ocierałam się już o depresję z braku snu i nadziei normalnego karmienia piersią. Naczytałam się, że nakładki hamują laktację z racji braku stymulacji (teraz już wiem, że tak może, ale nie musi być). Synek powoli przybierał na wadze, ale nadal w normie jak na karmienie piersią. Tak czy siak pediatra od razu nakazała dokarmiać sztucznym pokarmem, a ja wychodziłam z gabinetu bliska histerii. Czułam się jak najgorsza matka świata, która działa na szkodę swojego dziecka. Nasza położna, cud kobieta, na spokojnie opracowała nam plan dokarmiania własnym odciągniętym mlekiem. Ja panikowałam, że zepsuje mu się odruch ssania od butelki, że się przyzwyczai i już nigdy nie złapie piersi. Testowaliśmy strzykawki, kubeczki, łyżeczki… więcej się wylewało, niż trafiało do brzuszka synka. Z każdą rozlaną kroplą miałam w oczach łzy, gdyż tyle bólu i pracy kosztowało mnie odciąganie laktatorem (moje piersi słabo współpracowały, ale dawały radę). W głowie głos podpowiadał słowa jak z reklamy telewizyjnej: daj mieszankę, daj dziecku się najeść, nie przybiera z twojej winy… Dramat, łzy, smutek, całodniowe przygnębienie, liczenie każdego siusiu i kupki, dzień i noc obserwowanie, czy wszystko z synkiem w porządku. Najgorszy jednak był strach, że temu maleństwu stanie się coś złego, że ja, matka, mogę zrobić mu krzywdę. Niemniej jednak ja się uparłam. Teraz wiem, że zrobiłam najlepiej jak mogłam i potrafiłam, najlepiej dla mojego dziecka.
Minęło półtora miesiąca. Pogodziłam się, że będę karmić przez silikon, że na spacer będę zabierać opakowanie z nakładkami i będę myć je po kryjomu w krzakach, żeby nikt nie widział. Już nawet przyzwyczaiłam się do tłumaczenia, dlaczego nie karmię tradycyjnie z piersi (albo mieszanką). Synek powoli przybierał na wadze, ja opracowałam już nam nawet rutynę karmienia i romansowania z laktatorem. Synka przystawiałam do piersi bez nakładki rzadko, chyba już nie wierzyłam, że to się może udać. Aż któregoś dnia po prostu złapał i zassał pierś. Ja prawie umarłam ze szczęścia. Pamiętam jak wirowało mi wszystko w brzuchu. Od tamtego dnia codziennie było lepiej, nakładek używaliśmy coraz rzadziej, aż w końcu zrezygnowaliśmy z nich nawet w nocy. Pamiętam jak wyparzyłam je po raz ostatni i schowałam w pojemniku do szuflady, zaraz obok znienawidzonego laktatora. Pamiętam także ból sutków przez dwa kolejne tygodnie, podczas gdy przyzwyczajały się one do buzi synka. Gdy zaczynaliśmy karmienie wbijałam paznokcie w poduszkę za każdym razem i płakałam z bólu. Pomimo to wiedziałam i czułam, że ten ból minie, że to piękny i szczęśliwy ból (śmiesznie to brzmi, prawda?) po wielu tygodniach stresu i niepewności.
Od tamtego momentu karmimy się już ponad trzynaście miesięcy – naturalnie, w dzień i w nocy, w domu i w parku, na ławce i na kocu, gdzie tylko synek ma potrzebę. Jest to nasz moment przerwy w czasie zabawy, ukojenie po uderzeniu w kolano, deser po obiedzie, uspokojenie, czas bliskości i patrzenia sobie w oczy lub czas giglania, żartowania i podgryzania ze śmiechu. Cudownie było móc to wspomnieć, napisać i w końcu odpuścić. Jest cudownie.
Opowieść Anki
Siedem miesięcy temu, a dokładnie – 24 grudnia, po raz pierwszy zostałam mamą. na świat przyszedł Sławek – mega radość i szczęście! W czasie ciąży i przygotowań do porodu zastanawiałam się, czy sobie poradzę z karmieniem piersią, a bardzo chciałam karmić. No i w dniu porodu wszystko się zaczęło. Od razu po porodzie, kiedy dostałam Sławka na klatę, mały miał problem, żeby złapać pierś. Położne mówiły, żeby dać mu czas, że pewnie jest zmęczony porodem, tak też i ja to przyjęłam, ale już wtedy zaczęłam się trochę stresować, czy uda mi się karmić synka piersią. Minęła pierwsza doba, druga, mały nie chciał łapać piersi, spadał mi na wadze, dodatkowo przyplątała się żółtaczka. Z racji na to, że rodziłam w święta, to doradczyni laktacyjna pracująca na oddziale była na urlopie, a położne (przeszklone z laktacji) nie były w stanie mi pomóc – kazały mi dziwnie zarzucać dziecko na pierś, a co poniektóre mówiły, że dziwny ten mój syn, że nie chce jeść z piersi. Dużo łez wylanych, dużo stresu od samego początku życia macierzyńskiego. Niestety początkowo Sławek musiał jeść z butli, odciągałam mu moje mleko i dokarmiałam mieszanką – był to dla mnie dramat, porażka. Oczywiście przez cały pobyt w szpitalu próbowałam Sławka przystawiać do piersi, ale niestety wszystko szło marnie. Postanowiłam się nie poddawać, pragnęłam karmić piersią, chciałam dać dziecku jak najwięcej bliskości, to był mój priorytet! Dzięki wsparciu mojej siostry (która urodziła pięć tygodni przede mną) i która zdobyła namiary na najlepszą konsultantkę laktacyjną w Warszawie, udało się!!! 1,5 tygodnia po porodzie spotkałam się z doradczynią laktacyjną. Podczas wizyty doradczyni trzy godziny przystawiała Sławka do piersi i się udało – mały złapał i nawet trochę zjadł. Okazało się, że miał lekką asymetrię w okolicach ust, która wynikała z ułożenia w brzuchu w czasie ciąży, a poza tym dużo pracował językiem do góry, przez co nie mógł złapać za pierś. Przez cały następny tydzień przystawialiśmy się bardzo często w różnych pozycjach, cały czas byliśmy w kontakcie z CDL. Po tygodniu udało się i Sławek nie miał problemu z łapaniem piersi, chętnie jadł i lubi do tej pory drzemać przy piersi.
Nie mieliśmy łatwego początku, ale powiem, że warto było stoczyć tę walkę. Cudownie jest karmić piersią takiego brzdąca. Obydwoje czujemy ze sobą dużą bliskość. Jeżeli miałabym doradzić mamie, która znajdzie się w podobnej sytuacji do mojej, to powiem, żeby się nie poddawała i próbowała zawalczyć, bo karmienie piersią buduje niesamowitą relacje z dzieckiem, daje jemu poczucie bezpieczeństwa i bliskości.
Opowieść Kasi
Mieszkamy w Irlandii i wszystkie nasze dzieci przyszły na świat w szpitalu w Dublinie. Pierwsza córka miała przyjść na świat w kwietniu 2013 roku. Ponieważ ciążę znosiłam dobrze, objęta byłam opieką tzw. „domino”. Na badania chodziłam do lekarza rodzinnego (lokalnej kliniki), gdzie badały mnie położne oraz na ważniejsze badania do szpitala. Na badaniach u lekarza sprawdzano próbkę moczu, mierzono ciśnienie, wagę, słuchano bicia serca dziecka. Podobnie w lokalnej klinice, gdzie położne mierzyły również brzuch centymetrem oraz badały manualnie ułożenie dziecka. W szpitalu pierwsza wizyta ma miejsce między 14 a 16 tygodniem ciąży (mniej więcej). Pierwsza wizyta polega na zebraniu informacji o stanie zdrowia kobiety, pobraniu krwi do zbadania, pierwszym USG, na którym sprawdza się, czy jest to ciąża pojedyncza, czy mnoga. Drugie badanie w szpitalu jest około 22 tygodnia ciąży i obejmuje dokładne badanie USG dziecka. Czasem przeprowadza się kolejne, jeśli np. dziecko było źle ułożone i nie można było dokładnie zbadać serca.
10 kwietnia miałam rutynową wizytę w szpitalu – 40 tydzień ciąży. Zrobiono mi USG, które trwało 30 sekund. Wraz z lekarzem był student. Lekarz spojrzał na monitor, stwierdził, że „wszystko jasne” i zapytał studenta, co widzi. Diagnoza: dziecko ułożone w poprzek, cesarka. Czy chcę jutro, czy pojutrze. Byłam w szoku, bo przez ostatnich kilka tygodni podczas wizyt w klinice położne zapewniały mnie, że dziecko jest ułożone do porodu prawidłowo: głową w dół. Po wizycie u lekarza płakałam godzinę. Generalnie nie lubię szpitali, nawet jeśli mam tam tylko wejść i wyjść. A tu perspektywa pobytu kilku dni w szpitalu i poważny zabieg.
W dniu przyjęcia do szpitala miałam dziwne uczucie związane z faktem, że dziś urodzi się nasze dziecko. Tymczasem w szpitalu okazało się, że może zrobią zabieg dziś, jeśli zdążą. Zawsze jest kilka planowych cesarek i te nieplanowane. Stres, bo mąż pracował na drugi dzień. Na szczęście wzięli mnie na salę po 14:00. Córka urodziła się koło 15:00.
Od początku wiedziałam, że będę karmić piersią. Przed porodem skupiłam się na czytaniu informacji dotyczących porodu. Myślałam że karmienie przychodzi naturalnie. Tymczasem po kilku przystawieniach dziecka do piersi z pomocą położnych piersi zaczęły boleć, krwawić. Ja obolała. Dziecko duże, kręci się, łóżko małe. Nie mogę się ruszać, a mam próbować rożnych pozycji karmienia.
Przy pierwszej próbie chodzenia z pomocą położnej, poszłam pod prysznic. Tam zrobiło mi się ciemno przed oczami. Na szczęście nie zemdlałam i zdążyłam usiąść. Zadzwoniłam po położną. Najpierw powiedziała mi, że trzyma moje dziecko, ale powiedziałam jej, że nic na to nie poradzę, nic nie widzę. Dalej było już tylko gorzej. Siedziałam, tudzież leżałam, na łóżku i płakałam razem z córką. Przyszła położna, dała mi kilka strzykawek i mówi: „odciągać pokarm”. Ale co, jak? Dalej łzy jak grochy. Położna zajrzała, stwierdziła, że to hormony i poszła dalej.
Córkę zważono na drugi dzień po porodzie. Utrata wagi powyżej dozwolonych 10%. Zalecenie – podawać mleko modyfikowane, żeby się nie odwodniła. Mała wypija mleko jednym duszkiem. Ja nadal płaczę. Każda myśl o przystawieniu jej do piersi powoduje, że paraliżuje mnie strach i ból. Odtąd córka pije mleko modyfikowane po moich nieudolnych próbach karmienia jej również piersią. Po trzech dobach pobytu w szpitalu zostaję wypisana do domu. Przychodzi nawał pokarmowy. Ból piersi jest nie do zniesienia, nabrzmiałe, pokrwawione sutki. Dalej płaczę.
Przychodzi położna do domu, przystawia córkę do piersi. Mała pije, położna mówi, że mam mleko. Ale ja nadal nie potrafię jej przystawić do piersi. Nadal pije mleko modyfikowane. Po dwóch tygodniach jedna pierś jest nabrzmiała, gorąca. Ból nie do zniesienia. Na rutynowej wizycie poznaję kolejną położną, która propaguje karmienie piersią. Widzi moje zmagania i próbuje pomóc. Raz nawet przyjeżdża do domu po godzinach pracy, żeby mi pomóc przystawić córkę do piersi, żeby ściągnąć mleko z obolałej piersi. Nie mam siły. Nie potrafię. Laktator nie pomaga, pewnie tylko rozkręciłam laktację.
Gdy córka ma 3 tygodnie jadę do szpitala, bo nie wytrzymuję z bólu. W szpitalu kierują mnie do innego, bo nie mają sprzętu żeby zbadać pierś. Wygląda na zapalenie.
W drugim szpitalu ląduję na pogotowiu. Pani mówi, że dziecko nie może ze mną zostać – to za duże ryzyko. Znajoma zabiera córkę do domu. Zostaję sama, zmęczona, bo spałam ze 2 godziny w nocy. Jest 12:00 w południe. Mąż do 18:00 w pracy. Siedzę na krześle i czekam. Ból, łzy, zmęczenie. Mijają godziny. Mleko zaczyna lecieć z piersi. Mąż przyjechał po pracy. Przywiózł pompkę, ale brak jednego elementu, nie działa. Pytam lekarzy, czy ktoś mnie przyjmie. Jestem już tam 8 godzin i nie daję rady.
W końcu przyjęli mnie i zaczęli badać pierś. Jedna osoba zdiagnozowała, że potrzeba operacji. Zakładają kroplówkę. Po godzinie przychodzi kolejna, ogląda i mówi, że specjalista z kliniki piersi jest w drodze i obejrzy moją pierś. O 23:00 przychodzi lekarz, ogląda pierś. Przepisuje silniejszy antybiotyk i każe zgłosić się we wtorek czyli za 3 dni, do kliniki, w której pracuje. Wracamy do domu po północy.
W środę dzwonię do kliniki, bo nikt się ze mną nie skontaktował, a ja nadal obolała. Tam nic nie wiedzą, mam im dostarczyć skierowanie od lekarza rodzinnego i oni wyznaczą wizytę za kilka tygodni. Bezsilność i ból sprawiają że zaczynam krzyczeć. Na szczęście zapamiętałam imię lekarza, który mnie badał w szpitalu. Pani łaskawie każe przyjechać za 2 godziny. Tłumaczę, że mąż jest w pracy, ale pani mówi: albo teraz, albo wcale. Dzwonię do męża, jedziemy do miasta szybko, żeby zdążyć. Tam badają pierś, robią USG. Trzeba usunąć ropę z piersi. I tak muszę jeździć tam przez kolejnych kilka tygodni na usuwanie ropy. Lekarz mówi, że już nigdy nie będę mogła karmić tą piersią.
W domu karmię córkę jedną piersią, odciągam mleko, karmię mlekiem modyfikowanym. Wszystkie wartości zapisuję, żeby wiedzieć, ile dziecko wypija. Jestem nieprzytomna ze zmęczenia, antybiotyk brałam przez miesiąc. Dziecko ma bóle brzucha. Wytrwałam tak 6 miesięcy. Karmiłam ją już potem z jednej piersi, ale ona wolała mleko z butelki. Karmiłam ją tą butelką i płakałam. Nie mogłam uwierzyć, że nie potrafię karmić swojego dziecka piersią. Wszystkie inne kobiety potrafią, a ja nie. Nie pamiętam pierwszych miesięcy życia córki, bo pochłonęła mnie walka o karmienie piersią.
Kolejna ciąża, dziecko ma się urodzić w październiku 2015 roku. Już zawczasu szukam informacji o karmieniu piersią.
Lekarze w szpitalu pozostawiają mi wybór porodu – mogę naturalnie albo kolejne cesarskie cięcie. Po kilku miesiącach rozmyślań decyduję się na poród naturalny.
10 dni po terminie z braku jakiejkolwiek akcji porodowej kolejny raz dziecko przyjdzie na świat poprzez cesarskie cięcie.
Psychicznie już jestem mocniejsza i wiem, co mnie może czekać w szpitalu – tak myślałam. Wiem, że będę karmić piersią. Nawet nie kupuję żadnych butelek na zapas czy smoczków. Wszystko to może zaburzać odruch ssania i laktację.
Na świat przychodzi nasza druga córka. Okazuje się że jest bardzo duża – waga 4700. Z jednej strony fajnie, bo łatwiej ją trzymać. Pozornie, bo z drugiej strony jest bardzo ciężka. Znowu jestem obolała, jak już mogę wstać, to chodzę zgięta w pół.
Na każde karmienie wołam położną, żeby mi pomogła przystawić dziecko. Mam ze sobą w szpitalu okłady pomagające goić się piersiom. Znowu boli, sutki pogryzione, pokrwawione. Ale wiem, że wystarczy posmarować mlekiem i wietrzyć. Boli, ale wiem, że warto i że ból minie.
Córce badają poziom cukru we krwi bo waży ponad cztery i pół kilograma. Cukier spada. Diagnoza: mleko modyfikowane. Zgadzam się, ale dokarmiam tylko po karmieniu piersią i pozwalam jej wypić do 20 ml. Przed każdym karmieniem i po pobiera się jej krew i tak przez 12 godzin. Znowu jestem zmęczona, ale nie poddaję się. W pewnym momencie położna prosi żebym podała jej to mleko byle by wynik był OK i odstawimy. Udaje się i kilka odczytów jest w porządku. Butla od razu zostaje przeze mnie odstawiona i od tej pory tylko pierś.
W domu kupuję e-booki o karmieniu piersią: Po prostu piersią (Gill Rapley i Tracey Murkett) oraz The Womanly Art of Breastfeeding (Diana West, Diane Wiessingeri, wydawnictwa La Leche League International). Trafiam na blog Hafii (hafija.pl). Przez pierwsze kilka dni i nocy czytam książki, cały blog Hafii, gdzie mogę znaleźć wiele praktycznych wskazówek. Z książek dowiaduję się, jak wygląda proces produkcji mleka, jak działa laktacja. Jakie pozycje są najlepsze po cesarce, jak przystawiać dziecko. Wszystko w ciągu tygodnia. Mam nawet lekką schizę – za każdym razem oglądam czy córka jest dobrze przystawiona, czy dolna warga aby na pewno wywinięta na zewnątrz, czy sutek wystarczająco głęboko. Staram się zrelaksować ramiona, żeby mleko płynęło swobodnie. Szukam też lokalnych organizacji wspierających matki karmiące, ale w mojej okolicy nie ma, bądź są daleko, a ja nie jeżdżę autem.
Kilka tygodni po urodzeniu córki ona dostaje pleśniawki, a ja zapalenie grzybiczne piersi. Nie wiem, jak to leczyć, co robić. Dzwonię do konsultantek laktacyjnych i wolontariuszek, żeby któraś przyjechała do mnie i sprawdziła czy przystawienie do piersi jest prawidłowe. Niestety wszystkie mieszkają daleko. Dzwonią, podsyłają informacje. Trudno, zmagam się z tym znowu sama, ale aktywnie. Szukam informacji, idę do lekarza. Na szczęście córka jest zdrowa i duża, więc śpi z nami w łóżku. Karmienie na leżąco jest najlepszym rozwiązaniem.
Córka, muszę przyznać, ma ssanie i pięknie opróżnia piersi. Już wiem, że zapalenie piersi mi nie grozi. Duma mnie rozpiera z każdym dniem. I radość! Niesamowita radość, że daję radę. Mąż jest dla mnie niesamowitym wsparciem. Robi wszystko, bym mogła skupić się tylko na karmieniu córki w pierwszych tygodniach.
Po jedenastu miesiącach wracam do pracy. Mąż przywozi córkę w porze lunchu, żebym mogła ją nakarmić. Nie przysługuje mi żadna dodatkowa przerwa, więc poświęcam część swojej przerwy na obiad.
I tak mijają nam ponad trzy lata. Córka uwielbia cycu. Zachodzę w trzecią ciążę. Będąc w trzecim miesiącu odstawiam od piersi córkę, bo jestem fizycznie zmęczona. Wiem, że i teraz czeka mnie cesarskie cięcie. Termin porodu: koniec lipca 2019. Cesarkę lekarze przeprowadzają w 39 tygodniu ciąży. Tym razem mamy synka. W szpitalu powtarzają się te same sytuacje. Piersi bolą, bo ja obolała cała nie potrafię przystawić syna do piersi. Położne bardzo starają się mi pomóc. W czwartej dobie ważenie syna. Utrata wagi urodzeniowej przekroczyła 10%. Wynosi 11,4%. Zalecenie pediatry – dokarmiać mlekiem modyfikowanym. Tym razem mam już doświadczenie. Odmawiam dokarmiania, bo tego samego dnia piersi nabierają od mleka. Położna zgadza się ze mną i pomaga karmić syna, odciągać mleko, jest nawet pompka na oddziale i mogę odciągnąć trochę mleka, bo piersi są zbyt nabrzmiałe, żeby syn mógł je uchwycić. Nie udaje mi się zachować pełnego spokoju i jak mąż wraca późnym popołudniem do dzieci, ja zalewam się łzami. Wiem, że dam radę wykarmić syna, ale warunki nie są idealne. Zmęczenie po czterech dniach pobytu w szpitalu i perspektywa kolejnej nocy i dnia tam spędzonych sprawiają, że łzy płyną jak grochy.
Nocka jest intensywna, ale nadchodzi poranek. Syna zabierają na pobranie krwi wcześnie rano, ale na wyniki czeka się kilka godzin. Mąż czeka na wiadomość co dalej. Po południu położna przekazuje mi wyniki badań. Stan syna uległ znacznej poprawie. 8,6% pozwala nam pójść do domu.
Syn ma dziewięć dni. Brodawki prawie się wygoiły. Ostatnie dni spędzam w łóżku, które jest na tyle duże, że mogę próbować rożnych pozycji karmienia w zależności od mojej mobilności. Najlepszym lekarstwem na obolałe i pokrwawione piersi jest smarowanie ich mlekiem z piersi i wietrzenie. Dobrze że jest ciepło.
Syn nie bardzo potrafi otwierać szeroko buzię, więc czasem to trwa zanim karmienie staje się bezbolesne. Z lewą piersią idzie mi lepiej, niż z prawą. Ale wiem, że dam radę, że oboje się nauczymy. I że będzie fajnie. Uwielbiam te momenty kiedy karmię dziecko piersią! Cudne są i oby trwały jak najdłużej.
Opowieść Mag
Syn ma ponad osiem miesięcy. Urodził się w Turcji. Musiałam rodzić przez cesarskie cięcie. Od początku byłam przekonana, na 200% procent, że będę karmiła piersią. Gdy byłam w Polsce zapisałam się do szkoły rodzenia i chodziłam na zajęcia kilka razy w tygodniu, żeby jak najwięcej się dowiedzieć – w Turcji nie ma takich zajęć. W szkole rodzenia dowiedziałam się, że żołądek noworodka jest wielkości wiśni, zwykle pełny smółki – to dało mi świadomość, że dziecko nie będzie potrzebowało hektolitrów mleka na początku. To była bardzo ważna informacja, bo po cesarce moja laktacja rozkręcała się powoli. Położne pomagały trochę przystawiać małego, ale w nocy chciały już podać mu mieszankę modyfikowaną. Odmowiłam. Następnego dnia było już więcej mleka. Trzeciego dnia zaskoczył mnie nawał. Początki karmienia były bolesne. Potem było lepiej i coraz bardziej lubiłam nasze momenty karmienia. Mały śpi ze mną i uwielbiam bliskość, jaką mamy. Edukacja o laktacji, spokój i instynkt to najlepsza droga.
Zdjęcie: unsplash.com