Wpisy z cyklu „Dobry poród. Opowieści porodowe” to miejsce w mojej przestrzeni, które oddaję wam. To historie kobiet, które wspominają swój poród jako piękne doświadczenie, które je umocniło. Bez względu na rodzaj porodu, miejsce, czas. Czasem mimo przeciwności. Dziękuję za okazane zaufanie.
Opowieść Olgi
Moja córeczka, Pola (3,5 roku), przyszła do naszego łóżka w nocy. Nadal zdarza jej się to dosyć często, ale tej nocy przyszła wyjątkowo wcześnie. Jakoś zaraz po 1:00. Był już 8 kwietnia, zaczął się nowy dzień. Jak zawsze mój pęcherz nie przepuścił takiej okazji. Wstałam więc półsennym krokiem w kierunku łazienki. Po powrocie do łóżka nie mogłam zasnąć. Podbrzusze zaczęło boleć. Na tyle mocno, by rozważyć „nospę”, a samej zastanowić się, czy to przypadkiem nie są zbyt ostre bóle jak na zwykłą ciążową dolegliwość, i czy aby Franek te cztery dni po terminie nie stwierdził, że już czas.
No-spa nie pomogła. Zauważyłam w bólach pewną regularność, choć cały czas krążyłam na granicy snu. Była 2:00, stwierdziłam, że usiądę i włączę aplikację w telefonie. Pierwsze trzy skurcze mnie zdziwiły, ponieważ nie spodziewałam się takiej regularności i krótkiego odstępu − były co trzy minuty. Z drugiej strony, w pięciostopniowej skali, wciąż oceniałam je na 2 i nadal nie wiedziałam, czy warto sobie nimi zawracać głowę. Byłam zmęczona, ale wiedziałam że nie zasnę przy tych lekkich, lecz jednak częstych skurczach. Weszłam do wanny informując śpiącego wcześniej męża, co robię.
W wannie nagle była dłuższa przerwa. Pomyślałam: „dobra, dziś stąd nie wychodzę”. Do łazienki wszedł zaspany mąż. Mówię: „jejku, jak tu jest super, rodzimy w wannie!”. Jednak, gdy przyszedł skurcz, już wiedziałam, że w wodzie nie posiedzę za długo. Był o wiele bardziej intensywny i przeszywający. Woda doskonale opatulała jednak ciało między skurczami, dlatego zostałam tak paręnaście minut. W końcu natura pognała mnie do toalety, wyszłam więc z wanny i już do niej nie powróciłam.
Przebrałam się w moją koszulę porodową. Piękną, w kolorze fuksji. Po kąpieli byłam prawie pewna, że dzisiaj urodzę. Skurcze stały się intensywniejsze. Było po 3:00, miałam plan, by nie dzwonić do położnej do 5:00, miałam nadzieję, że do tej godziny skurcze powinny nabrać mocy. Regularne już były − co dwie minuty, prawie co do sekundy. O 4:00 mój plan legł w gruzach, bo stwierdziłam, że muszę dać znać, że rodzę. Co któryś skurcz był już naprawdę bolesny i nie wiedziałam, co to oznacza. Położna według planu miała przyjechać do nas, by nas zbadać, a dopiero po ocenieniu rozwarcia mieliśmy udać się do domu narodzin (mieliśmy do niego około 35 kilometrów autostradą) lub odczekać jeszcze w domu do odpowiedniego momentu. Zaraz po 4:00 zadzwoniłam do położnej Kasi, która akurat była przy porodzie, powiedziała, że przekieruje mnie do Iwony, którą też znałam. Gdy Kasia oddzwoniła za chwilę, mąż, który odebrał, opowiedział, że skurcze są silne − co dwie minuty. Kazała po prostu wsiąść w auto i przyjechać.
Została kwestia Poli − mąż zadzwonił do mojej mamy koło 4:30, by wsiadła w samochód. Dosyć długo zajęła jej droga, biorąc pod uwagę, że blisko mieszka. Była zaraz przed 5:00 u nas. Do tego czasu zdążyłam już powiedzieć Bartkowi, że chyba nie dam rady. Teraz, z perspektywy, wiem, że to był „kryzys siódmego centymetra” − przeżyłam go, opierając się o własny, kuchenny stół.
Do tej pory, oprócz relaksu w wannie, cały czas chodziłam. Podczas skurczu przystawałam, opierając się o coś: o ścianę, stół, krzesło. Pomagało mi położenie termoforu z pestek wiśni na krzyżu, choć bóle stamtąd nie szły, przynosiło mi to wyraźną ulgę. Nie mogłam usiąść, bo kończyło się to tak niezwykle silnym skurczem, że ciężko było go znieść. Stojąc czułam, że nad bólem panuję, choć cały czas próbowałam się z nim raczej pogodzić niż walczyć.
Dlatego też wejście o 5:00 do auta było dla mnie największym dyskomfortem tego porodu. Zdecydowałam się na tylną kanapę, twierdząc, że będę tam mogła przyjąć inną pozycję niż siedzącą, jeśli nie będę mogła dłużej wytrzymać. W rezultacie droga zajęła nam tylko 15-20 minut, a ja cały czas zwisałam z tylnej kanapy od pasa w dół − moja pupa nie mogła znieść twardości siedzenia.
Gdy tylko wyjechaliśmy z garażu podziemnego pod naszym blokiem, poszły wody. Powiem szczerze, że przestraszyłam się, bo mimo że to mój drugi poród, pierwszy raz je poczułam i dały wrażenie, że mnie wręcz zalały. Dojechaliśmy do Oleśnicy koło 5:20. Wcześniej cały czas zwlekałam z telefonem do położnej, bo martwiłam się o to, że wezwę ją lub pojadę na miejsce za wcześnie, że moje rozwarcie będzie śmiesznie małe, a przede mną będą długie godziny porodu. Przecież skąd mam wiedzieć, ile tego rozwarcia mam? Ale niesamowite jest jak w takich chwilach, gdzie jesteśmy pozostawieni sami sobie, poznajemy własne ciało instynktownie. Mąż zatrzymał się na parkingu, powiedziałam: „Bartek, chyba urodzę w aucie, bo czuję, że chcę przeć. Chyba mam pełne rozwarcie!”. W jego oczach zobaczyłam strach, że spełnię swoją „groźbę”, ale jako, że też nie marzyłam o porodzie na tylnej kanapie Škody, zebrałam się w sobie i wstałam.
Całe szczęście ominęły mnie wszystkie procedury związane z przyjęciem na oddział. Położna Iwona, widząc mnie, kazała mi od razu przejść do pokoju narodzin, bardzo szybko mnie zbadała i stwierdziła rozwarcie na dziewięć centymetrów. Zapis KTG był konieczny do dokumentacji, jednak całe szczęście mieli wersję tego sprzętu, z którą mogłam chodzić, bo na leżąco nie dałabym rady. Jakieś dwa skurcze jeszcze podreptałam między szafkami, a zaraz później położna stwierdziła, że czas przeć. Dopytywała się o pozycję, w której chcę urodzić, a ja, mimo że myślałam o tym wiele razy, nie mogłam się w tamtej chwili zdecydować. Wiedziałam jedno, że za żadne skarby nie położę się na łóżku. Chciałam zrobić wszystko, by uniknąć nacięcia krocza lub niekontrolowanego pęknięcia, to było w tym porodzie moim priorytetem (nacięcie było największą traumą mojego pierwszego porodu). Powtarzałam położnej to jak mantrę. W końcu klęknęłam na materacyku i wtuliłam głowę w siedzącego na stołku męża. Było mi w tej pozycji dobrze i bezpiecznie, ale po dwóch skurczach położna stwierdziła, że jest to mało efektywna pozycja do parcia i tak urodzę, ale za jakąś godzinę. Zmobilizowało mnie to do zmiany pozycji na kuczną. Było ciężko, bo nogi odmawiały mi posłuszeństwa, jednak bardzo chciałam, by było już po wszystkim, dlatego wykrzesałam jeszcze te iskierki energii, by oprzeć mocno stopy o ziemię, a plecy o męża.
Chciałam przeć, a położna bardzo mnie do tego zachęcała. „Pięknie rodzisz” − te słowa rozbrzmiały w moich uszach co najmniej kilka razy, dawały powera i poczucie, że robię to dobrze. Jednak trochę byłam zagubiona i zarazem trochę przestraszona, potrzebowałam przewodnictwa. Położna przyrzekała, że będzie chronić krocze, ale teraz muszę popchać trochę młodego w kanale. Poczułam w środku moc, która musiała wyjść z głosem. Te dwa czy trzy skurcze parte były silne i głośne, mimo że wcześniej praktycznie nie krzyczałam, niewiele mówiłam, raczej tylko artykułowałam i rzucałam pojedyncze słowa.
Nagle położna Iwona powiedziała „stop”. Teraz, by ochronić krocze, dmuchamy. Dmuchaliśmy, dmuchaliśmy, a ja czułam jak centymetr po centymetrze mój syn schodzi coraz niżej. To już nie bolało − był to bardzo jednostajny nacisk, a ja byłam niezwykle skoncentrowana na dmuchaniu i na położnej, która mną kierowała. Za chwilę poczułam luz i falę ciepła zalewającą mi stopy. Usłyszałam płacz wzruszenia męża, który mnie z tyłu trzymał. Popatrzyłam w dół, a tam leżał on. Lekko fioletowy i umazany w białej mazi. Z czupryną na głowie i sznurem pępowiny. Powiedziałam tylko: „nie odcinajcie jej, pozwólcie jej tętnić”, a położna popatrzyła na mnie, jakbym powiedziała oczywistą oczywistość. Była 5:55 − na dworze blady świt, budził się piękny kwietniowy dzień. Synek wylądował na moim brzuchu.
Na III okres: urodzenie łożyska, przenieśliśmy się na łóżko. Leżałam z tym małym ciałkiem, które dopiero teraz zaczęło krzyczeć. Po bliżej nieokreślonym czasie łożysko się urodziło, pępowina przestała tętnić i położna ją odcięła. Dałam synka mężowi, który zaczął z zapałem ściągać koszulkę. Cieszyliśmy się sobą, czasu nikt nie liczył. W końcu nadeszła pora na wymiary i punkciki, a mnie trzeba było trochę zszyć. Dwa szwy w środku, dwa na zewnątrz, pęknięcie fizjologiczne I stopnia, o wiele lepiej niż jakiekolwiek nacięcie. Położna Iwona poradziła sobie z szyciem błyskawicznie.
Młody ważył 4250 gramów, mierzył 56 centymetrów. Dostał 10 punktów. Poród trwał 4 godziny i 25 minut. Momentalnie po przystawieniu do piersi zaczął ssać.
Na oddział poszliśmy tylko dać się zbadać. Nikt nie robił nam większych problemów z wypisem jeszcze tego samego dnia. Podpisaliśmy masę papierków, ale koniec końców 10 godzin od urodzenia Franka, byliśmy już w domu. Siostra poznała młodego następnego dnia. Wcale nie chciała wracać od babci tak szybko, a ja dałam jej w tym temacie prawo wyboru. Chyba też trochę bała się tego spotkania. Nie spieszyło się. Mamy całą wieczność, by nacieszyć się sobą.
Opowieść Gosi
Mam dwoje dzieci. Syn ma 2,5 roku, córeczka 3 miesiące. Oboje urodzeni przez cesarskie cięcie. Ale od początku.
Gdy zaszłam w ciążę po raz pierwszy, było we mnie mnóstwo niepewności i niepokoju „przed nieznanym”. Chciałam się jak najlepiej przygotować. Poszłam do szkoły rodzenia, wypytywałam koleżanki. Ale wciąż gdzieś z tyłu głowy się bałam. Postanowiłam podejść do tego zadaniowo: pójdę i urodzę. Nie nastawiałam się na to, że będą mi nadskakiwać i że czekają mnie luksusy, ale też nie nastawiałam się na to, że ktoś tam chce mnie skrzywdzić czy upokorzyć. Czyli ani hiperoptymistycznie, ani mega na nie. Wiedziałam tylko, że rodzę naturalnie i nie ma innej opcji!
Część wód odeszła mi o 2:00 w nocy. Nie byłam pewna, czy to to, bo nie zalałam podłogi wielkim wodospadem. Usiadłam na kanapie i zaczęłam się w siebie „wsłuchiwać”: czy to był skurcz? A może teraz? Po godzinie stwierdziłam, że chyba trzeba obudzić męża i o 5:00 byłam na porodówce, zalewając po drodze wodami gabinet lekarski (i tu dopiero był ten wodospad!). Byłam tydzień po terminie, odeszły mi wody, ale skurcze były jeszcze leciutkie, więc wszyscy ostrzegali mnie, że to może potrwać. No i trwało. Piłka, drabinki, wanna. Drabinki, wanna. Powolne dreptanie. Skurcze były, ale rozwarcia ani widu, ani słychu. Skończyło się na trzech palcach i nie chciało dalej iść. Nic nie pomagało. Ani masaż szyjki, ani oksytocyna. Do tego tętno synka zaczęło słabnąć. Więc zapadła decyzja: tniemy. Byłam przerażona! To nie tak miało być! Ale w tej jednej chwili najważniejsze było życie mojego dziecka, więc jakby mi kazali połknąć żabę, to bym to zrobiła.
Po jedenastu godzinach spędzonych na porodówce, przyszedł na świat mój synek. Cały i zdrowy. Później dowiedziałam się, że obwinął się pępowiną i, co tu dużo mówić, dusił się. Cesarka uratowała mu życie. Przez jakiś czas borykałam się z poczuciem winy, że nie podołałam, że jestem gorszą matką, kobietą. Musiałam to przepracować i zostawić po prostu za sobą. Moja siostra się śmiała, że właśnie moje ciało mądrze postąpiło, że nie chciało synka takiego owiniętego „wypuścić”. Może coś w tym jest.
W drugiej ciąży też się bałam. Ale tylko tego, że coś może znów pójść nie tak. Bardzo chciałam spróbować urodzić naturalnie. Już ze trzy tygodnie przed terminem okazało się, że moje łożysko bardzo szybko się starzeje i jeżeli do terminu nic się samo nie wydarzy, to lepiej zgłosić się do szpitala, bo nie wiadomo, czy malutka będzie dostawać to, czego potrzebuje w zadowalających ilościach. No i zgłosiłam się w dzień terminu z duszą na ramieniu, bo ruchy małej w ostatnich dwóch dniach były raczej symboliczne. O 16:00 podpięli mnie pod KTG, podłączyli oksytocynę i okazało się, że coś tam właściwie już się zaczęło powolutku samo dziać. Po jakichś dwóch godzinach trafiłam na porodówkę. Tym razem wszystko szło szybko i sprawnie. Była bardzo szczęśliwa! Tym razem na pewno się uda! Przed 22:00 miałam pełne rozwarcie. Pojawił się lekarz, zbadał i mówi: „nie, tu się wszystko cofnęło, nie ma co czekać! Tniemy!”. Wkurzyłam się. No jak się mogło cofnąć? No jak tniemy? Przecież jest pełne rozwarcie! W zadziwiająco szybkim tempie znalazłam się na stole operacyjnym. Córka urodziła się po godzinie 22:00 w zamartwicy. Jak się później okazało, pękła mi macica.
Te historie nie mają na celu przestraszyć. Poród jest fizjologią, która w chwilę może stać się patologią, jak to mówili na szkole rodzenia. Taka prawda. Ale byli tam ludzie, dzięki którym ja i moje dzieci żyjemy. Personel, który stanął na wysokości zadania. Położne, które były wsparciem, zachęcały, dopingowały, a czasem ochrzaniły. No i lekarze. Nie podziękowałam temu lekarzowi po drugim porodzie. Nie spotkałam go już. A jestem mu wdzięczna, że zachował zimną krew i nie dowiedziałam się na porodówce, co się stało. Pewnie wpadłabym w histerię i tyle by było ze mnie pożytku. Nie wszyscy (a może nawet nikt) będą was głaskać po głowie, ale ja gdzieś w głębi duszy wiedziałam, że są po mojej stronie i mogę na nich liczyć.
No i bardzo ważna sprawa: mój mąż. Bez niego nie dałabym rady. No dobra, może bym i dała, ale byłoby o wiele trudniej. Moje porody były, powiedziałabym nawet, dramatyczne, ale nie wspominam ich źle. Bo były początkiem tej trudnej, ale i pięknej drogi, jaką jest macierzyństwo. I to jest w tym wszystkim najważniejsze.
Zdjęcie: unsplash.com