Wpisy z cyklu „Dobry poród. Opowieści porodowe” to miejsce w mojej przestrzeni, które oddaję wam. To historie kobiet, które wspominają swój poród jako piękne doświadczenie, które je umocniło. Bez względu na rodzaj porodu, miejsce, czas. Czasem mimo przeciwności. Dziękuję za okazane zaufanie.
Opowieść Agnieszki
Torby spakowane, wyprawka sprawdzona sto razy, pokój gotowy, wszystko przygotowane na narodziny naszego pierwszego dziecka. Ja − dreptająca co chwilę do pokoiku i przekładająca ubranka z miejsca na miejsce. Moja córka − „spóźniona” już tydzień. Jak ja się nie mogłam doczekać tego porodu! W końcu podjęto decyzję. Trzeba mnie położyć na patologię ciąży. Gdzie moje spektakularne odejście wód? Gdzie skurcze i ja, jadąca rodzić dopiero jak już zrelaksuje się w domu? Nie tak miało być.
5 października zgłosiłam się na patologię ciąży. Oczywiście zła jak osa, jak to przystało na kobietę po terminie. Ulokowali mnie na sali z dziewczyną, która leżała tam już tydzień. Miałam wtedy w głowie irracjonalną myśl, że nigdy nie urodzę. O godzinie 23:00 zaczął mnie regularnie pobolewać brzuch. Pomyślałam, że to pewnie nic takiego. O 2:00 w nocy zawołałam pielęgniarkę, bo skurcze były coraz silniejsze. Przenieśli mnie na porodówkę, podpięli KTG. Kazali spróbować spać. Spać?! Czy oni zwariowali?! Przecież ja rodzę! Napisałam do męża SMS-a, że jestem na porodówce, mam skurcze (jak mi się wtedy wydawało), są bolesne, ale żeby jeszcze nie przyjeżdżał, bo podobno do rana i tak nie urodzę. Oczywiście udawało mi się usnąć na najwyżej dziesięć minut. Całą noc czuwała nade mną położna. Rano odpięli mi KTG i poszłam pod prysznic, aby się odświeżyć. O 8:00 przyszedł obchód. Lekarka mnie zbadała. 2 centymetry rozwarcia. „To co, pani Agnieszko, rodzimy?” usłyszałam wesoły głos mojej lekarki. Podjęto decyzję o podaniu oksytocyny. Ale ponieważ byłam głodna, to lekarka zgodziła się, żebym najpierw zjadła śniadanie, a dopiero potem dostała kroplówkę. W międzyczasie przyjechał mój zestresowany mąż. O godzinie 13:00 została mi podpięta oksytocyna. Mąż przywiózł mi słuchawki i leżałam pod KTG. Relaksowałam się, słuchałam muzyki i patrzyłam jak kroplówka kapie. Gdy skurcze przybrały na sile, przesiadłam się na piłkę i tak spędziłam większość mojego porodu. Na łóżko wracałam tylko na badania. W międzyczasie korzystałam z prysznica, pod którym także siedziałam na piłce, a mąż polewał mnie ciepłą wodą. Ponieważ nic nie jadłam, to dostałam kroplówkę z glukozą na wzmocnienie. Dostałam też czopki wspomagające rozchodzenie się szyjki i jakiś środek przeciwbólowy.
Cały poród byłam podpięta pod KTG i oksytocynę, ale mogłam się poruszać i przybierać takie pozycje, jakie chciałam. Byłam bardzo spokojna i skupiona. Mąż był dla mnie wielkim oparciem. Kiedy przychodził skurcz i nie miałam siły utrzymać się na piłce, to on mnie podtrzymywał. Podawał mi wodę. Wycierał czoło. Był. Po kilku godzinach poprosiłam o gaz. Bólu nie złagodził, ale podziałał na głowę. Czułam się jak w innym świecie. Pomiędzy skurczami śmiałam się i rzucałam żarcikami. Po pięciu godzinach, przy pięciu centymetrach rozwarcia, poprosiłam o znieczulenie zewnątrzoponowe. Byłam już bardzo zmęczona i chciałam odpocząć. Dostałam znieczulenie i 40 minut na odpoczynek. W międzyczasie odeszły mi wody. Znieczulenie nie niwelowało bólu całkowicie, ale na tyle, że mogłam napić się i poleżeć. Po 40 minutach przyszła położna, zbadała mnie i powiedziała, że mam pełne rozwarcie. Zaproponowała położenie się na boku z kocem między nogami i wsłuchanie się w swoje ciało. Leżałam i delikatnie parłam, aż główka wstawiła się w kanał rodny. Wtedy przyszła moja pani doktor i kilka innych osób. Nie wiem dokładnie ile, bo nie zwracałam nawet na to uwagi. Położyłam się na plecach, oparcie zostało podniesione żeby pomóc sobie i dziecku grawitacją. Przyszedł pierwszy porządny skurcz party i… odleciałam. Nic nie słyszałam, nic nie widziałam, nic nie czułam. Odzyskiwałam świadomość dosłownie na sekundy, kiedy nabierałam powietrza.
Dziesięć minut później mój skarb leżał na moim brzuchu. Moje ciało dokładnie wiedziało co robi. Poddałam się temu całkowicie. Jak zobaczyłam moją córkę to tak się rozpłakałam, że nie mogłam powstrzymać łez przez następną godzinę. Razem ze mną płakał mąż, któremu aż okulary zaparowały. Nie mogliśmy uwierzyć w to szczęście, które nas spotkało. Nie da się opisać słowami tych emocji. Nie da się. Nic się z tym nie równa. To była najpiękniejsza chwila w moim życiu.
Jaki był mój poród? Pełen spokoju. Na sali panowała cisza, ja byłam cicha. Nie miałam potrzeby krzyczeć. Nie czułam negatywnych emocji. Czy to znaczy, że nie bolało? Bolało tak, że za każdym skurczem myślałam, że gorzej już na pewno być nie może. Myliłam się, było. Nie da się opisać tego bólu i nie da się opisać jak cudownie ciało kobiety sobie z nim radzi. Oddech, spokój i miłość do tak bardzo przecież wyczekiwanego dzieciątka.
6 października 2017 roku o godzinie 19:30, po 6,5 godzinach, z 10 punktami, przyszła na świat nasza córeczka i wywróciła nasze życie do góry nogami. A ja płaczę za każdym razem, kiedy pomyślę o chwili, gdy pierwszy raz usłyszałam jej płacz.
(Szpital Powiatowy im. Bł. Marty Wieckiej w Bochni)
Opowieść Lili
Piątek, 15 grudnia, ok. 20:00. Od dwóch tygodni co noc budzą mnie skurcze przepowiadające – dają o sobie znać kilka razy i jak gdyby nigdy nic mijają rano. Do terminu porodu jeszcze 5 dni, bardzo chcielibyśmy urodzić przed świętami, nie odrywać położnej od kolacji wigilijnej, nie musieć jechać do szpitala podczas jej dyżuru w drugi dzień świąt. Rozmawiamy często z Jakubem, mówimy mu o naszych planach urodzenia go pięknie w domu. Opowiadamy o choince, którą wczoraj ubraliśmy i o bombce z jego imieniem, która czeka tylko na dopisanie daty, w której przyjdzie na świat. I o tym, że nie możemy się już go doczekać.
Sobota, 16 grudnia, ok. 4:00. Leżę od pół godziny i nie mogę spać, jak co noc czuję skurcze. Ale tym razem jakieś inne – niby nie silniejsze, niby nadal nieregularne i krótkie, ale jest w nich coś, co upewnia mnie, że to już. W łazience orientuję się, że powoli sączą mi się wody. Czyli to dziś. Czuję spokój i podekscytowanie, cieszę się, że już niedługo poznamy naszego synka. Z radością myślę o tym, że przede mną pierwszy poród i jestem wdzięczna Bogu, że odbędzie się w domu. Nawet nie wiem kiedy myśl o porodzie domowym zakiełkowała w mojej głowie, ale było to na pewno kilka lat temu. Wydało mi się to takie normalne i naturalne – człowiek rodzi się tam, gdzie zaczęło się jego życie i gdzie – moim zdaniem – powinno się też kończyć. Życie i śmierć – wszystko wpisane w naszą codzienność, będące zarazem tak naturalne i tak niezwykłe. Przejście między światami, w spokoju, intymności, miłości, wśród najbliższych osób. Tak chciałam, żeby rodziły się moje dzieci. Czytając wzruszające historie porodowe, oglądając relacje filmowe skrycie marzyłam, że kiedyś spotkam człowieka, dla którego nie będzie to fanaberia i nieodpowiedzialność. Kiedy pierwszy raz rozmawiałam z Bartem o tym pomyśle okazało się, że całkowicie wpisuje się on w jego filozofię życia. Że oboje chcemy wziąć odpowiedzialność za narodzenie się naszych dzieci i pomóc im przyjść na świat w sposób piękny, spokojny, naturalny, niezmedykalizowany, bez zbędnych interwencji. Leżę w łóżku i z wdzięcznością o tym myślę.
Sobota, 16 grudnia, ok. 10.00. Wstajemy rano – mimo przerywanego snu czuje się pełna energii i wyspana. Dzwonię do naszej położnej Marii, ustalamy, że wejdę do wanny i sprawdzimy, czy to na pewno nie skurcze przepowiadające. Bart jest niezastąpiony – w aplikacji notuje skurcze, donosi mi suszone morele, wstawia warzywa na zupę mocy. Woda przynosi ukojenie, ale po godzinie mam ochotę przenieść się do salonu i poleżeć przy choince.
Sobota, 16 grudnia, ok. 13:00. Po obiedzie postanawiamy pójść na ostatni zapewne spacer we dwoje. Na kolejny przyjdzie nam poczekać kilka dni, jak już Kuba odnajdzie się po tej stronie brzucha. Robimy drobne zakupy, kupujemy kwiaty na powitanie synka i wstępujemy do kościoła pomodlić się o dobry poród. Skurcze są już regularne, ale nie bardzo silne. W domu postanawiam jeszcze włączyć komputer i napisać do rodziny i przyjaciół z prośbą o modlitwę. Przy okazji znajduję bilety do Odessy. Od 3 miesięcy nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, co przy naszym podróżniczym (a może włóczęgowskim?) trybie życie jest nie lada wyczynem. Nie możemy doczekać się pierwszych podróży z Jakubem i pokazania mu jaki nasz świat jest piękny.
Sobota, 16 grudnia, ok. 15:00. Leżę w wannie, kiedy przyjeżdża Maria. Bada mnie i stwierdza, że poród rozkręca się powoli, sugeruje też zmianę pozycji na leżenie na lewym boku. Skurcze stały się trochę mocniejsze, ale nadal całkiem znośne. Leżę na boku, całkowicie zanurzona w wodzie, dochodzi do mnie tylko dźwięk muzyki uwielbieniowej z mojej porodowej playlisty. Woda i muzyka uspokajają mnie i relaksują, w ogóle nie czuję upływającego czasu.
Sobota, 16 grudnia, ok. 19:00. Wychodzę z wanny i siadam na piłce w salonie. Skurcze się zagęszczają, są coraz silniejsze, oddycham głośno, czasem za szybko, Bart oddycha ze mną, żebym złapała rytm. W przerwach przysypiam oparta o fotel. Nie zauważam kiedy mijają kolejne godziny i Maria po badaniu stwierdza, ze akcja mocno przyspieszyła i mam już pełne rozwarcie. Bardzo chcę urodzić w wodzie więc wracamy do łazienki. W wodzie akcja trochę spowalnia, nie czuję skurczy partych, postanawiamy, że wyjdę i spróbujemy w pozycji kucznej, przytrzymywana przez Bartka. Potrzeby parcia nadal nie czuję, wykorzystuję silniejsze skurcze do próby wypchnięcia Kuby. Myślałam, że raczej będę musiała w porodzie wstrzymywać skurcze i „dmuchać świeczki”, a tu wszystko jest inaczej – prę bardziej siłą woli, bo sił i energii już coraz mniej. Nie dociera do mnie na szczęście realne zagrożenie transferem, nie zdaję sobie sprawy że minęło już półtorej godziny drugiej fazy porodu. Główka wiele razy wychodzi i się cofa, wreszcie dotykam miękkich włosków Kuby i to chyba motywuje mnie do parcia z całych sił.
Sobota, 16 grudnia, 21:04. Kiedy główka już się nie cofa wchodzę do wanny, klękam i siadam na swoich nogach. Słyszę, jak Maria woła Bartka żeby zobaczył główkę, która już się urodziła. Nawet nie orientuję się, kiedy w kolejnym skurczu rodzi się całe ciałko i Maria mówi nam, że Jakub do nas płynie między moimi nogami. Wyjmujemy go z wody – jest calutki w białej mazi, taki spokojny, nie płacze – dopiero po chwili lekko kwili. Patrzy na nas swoimi dużymi, ciemnym oczkami a my polewamy go wodą, żeby nie zmarzł. Ma bardzo krótką i grubą pępowinę, na szczęście po kilku minutach rodzi się łożysko. Jeszcze chwilę przytulamy się w wannie, potem wychodzimy i w trójkę przenosimy się do łóżka w sypialni.
Sobota, 16.12, ok. 24:00. Maria zostaje z nami jeszcze trochę po porodzie. Pomaga mi wziąć prysznic i pomaga dobrze przystawić Jakuba do piersi. Zastanawialiśmy się nad porodem lotosowym ale jednak postanawiamy po dwóch godzinach od urodzenia odpępnić Maluszka – przy takiej krótkiej i grubej pępowinie pozostawienie jej do naturalnego wyschnięcia i odpadnięcia byłoby bardzo kłopotliwe. Maria nas zostawia, a my leżymy i podziwiamy naszego synka.
(Historia porodowa widziana również oczami Barta do przeczytania na blogu Lili i Barta, Włóczypięty.)
Opowieść Anny
Około 5:00 rano obudził mnie skurcz. Wydawało mi się, że to nadal skurcze przepowiadające i poszłam dalej spać. Około 7:00 skurcze były mocniejsze, lecz nadal nieregularne, więc nie myślałam o tym, że to już. Byłam bardziej zaaferowana i uradowana, że mąż wraca z zagranicy, aby być przy porodzie. W międzyczasie wieszałam firanki, byłam bardzo głodna i jadłam wszystko, co wpadnie mi w ręce. Po południu wzięłam kąpiel, pomogła mi bardzo, ale tylko na chwilę. Chciałam się zrobić na bóstwo dla męża, nie widzieliśmy się aż trzy miesiące! Moi rodzice cały dzień śmiali się ze mnie, że urodzę właśnie tego dnia i mieli rację. Spakowana czekałam na męża. Kiedy przyjechał, padnięty po 18 godzinach drogi, poszedł spać. Około 20:00 skurcze były już bardzo regularne i mocne, ale nie miałam sumienia budzić męża, żeby mnie zawiózł. Mimo to wstał i pojechaliśmy do szpitala. Oczywiście zapomniałam rzeczy na zmianę, więc musieliśmy wracać w połowie drogi!
Godzina 20:30. Dzwonię dzwonkiem na izbę przyjęć. „Dobry wieczór, ja mam skurcze regularne i chyba będę rodzić!”.
Trafiłam na bardzo fajną położną. Spojrzała na mnie i powiedziała: „No dobra, chodź, zobaczymy”. Podpięli mnie pod KTG i tak sobie leżałam, śmiałam się jak nie wiem! Mąż pojechał do domu i miałam mu dać znać, gdy już będę rodzić. Poszłam się przebrać, uradowana, że to już, i że nic mnie nie boli. Położna wyciągnęła czop śluzowy i wtedy już poszło szybko. Mała zaczęła szybciej schodzić w dół. Spacerowałam sobie po całym oddziale, nawet u pielęgniarek byłam obejrzeć telewizję. Była już 23:30 i położna zaproponowała, że posadzi mnie na piłkę, ale najpierw sobie zobaczy, jak postępuje akcja. Wdrapałam się na łóżko i zaczęło się! Najpierw telefon do męża, żeby zdążył przyjechać. Nie zapomnę tego nigdy, wpadł do sali akurat, gdy było widać główkę! Żartowaliśmy sobie z położną, bardzo dużo nam pomagała i starała się ochronić moje krocze. Nie musiałam się za bardzo wysilać. Wiadomo, bolało, kiedy główka przechodziła, ale da się to wytrzymać. Grunt to dobre nastawienie! Wiedziałam jedno: nie chcę mieć cesarki. I 35 minut po północy była już ze mną moja mała Weroniczka. Ciało samo podpowiada, co ma się robić. Nie myśl o tym, czy będzie bolało. Myśl o tym, aby dzieciątko urodziło się zdrowe i bez komplikacji, a ty to przeżyjesz i dasz radę!
(Arion Szpitale Sp. z o. o. Zespół Opieki Zdrowotnej Biłgoraj)
Zdjęcie: unsplash.com
1 comment
[…] napisania tego tekstu zainspirowała mnie Mama na Roślinach, u której znajdziecie więcej pozytywnych historii […]