Wpisy z cyklu „Dobry poród. Opowieści porodowe” to miejsce w mojej przestrzeni, które oddaję wam. To historie kobiet, które wspominają swój poród jako piękne doświadczenie, które je umocniło. Bez względu na rodzaj porodu, miejsce, czas. Czasem mimo przeciwności. Dziękuję za okazane zaufanie.
Opowieść Oli
Każdy z trzech moich porodów wyglądał inaczej. Każdy z nich był dla mnie pozytywnym doświadczeniem, chociaż mam poczucie, że trzeci przeżyłam najbardziej świadomie i tak, jak chciałam.
Prolog. Mając już dwójkę maluchów w domu okazało się, że najtrudniejsza dla nas była taka organizacja opieki dla dzieci, żebyśmy mogli naszą córeczkę przywitać we dwoje − ja i Mąż, tak jak starsze dzieci (nie wyobrażałam sobie inaczej). Nasza rodzina mieszka daleko. Teściowa zaplanowała w pracy tygodniowy urlop w okolicach terminu, jednak wiadomo, że nie da się zaplanować, kiedy dziecko postanowi się urodzić. Dlatego w pogotowiu mieliśmy cały sztab znajomych i przyjaciół na wszelkie możliwości typu: jeśli zacznę rodzić w nocy, jeśli będę rodzić, gdy trzeba będzie odebrać z przedszkola dzieci, jeśli zacznę rodzić w weekend. Przyjazd teściowej pięć dni przed terminem przywitałam z ulgą. Czułam, że starszaki będą dobrze zaopiekowane i mogę spokojnie zacząć rodzić. Wieczorem wzięłam długą kąpiel. Leżałam zrelaksowana w wannie, głaskałam się po brzuchu i powiedziałam kilka razy do Nastki: „Córeczko, wychodź, czekamy na ciebie”. O 5:00 rano obudziły mnie skurcze…
Poród. Leżałam w ciemności obok pochrapującego Męża i wsłuchiwałam się w skurcze. Nie byłam pewna czy to już, bo od kilku tygodni czułam skurcze przepowiadające. Jednak fale skurczów napływały coraz wyraźniej i bardziej regularnie. O 6:00 rano Mąż wstał do pracy, a ja przywitałam go słowami: „Zaczęło się”. Musiałam też wstać z łóżka, bo na skurczach było mi niewygodnie. Zadzwoniłam do swojej Położnej z informacją, że mam skurcze co 10 minut i za jakiś czas będziemy się zbierać do szpitala. Położna poprosiła o telefon, gdy będziemy już na izbie przyjęć. Mąż z teściową zaczęli szykować dzieci do przedszkola. Tego dnia miały bal przebierańców, na który bardzo czekały, zależało mi więc, by na spokojnie je zawieźć. Najpierw powiedziałam Mężowi, żeby zawiózł dzieci do przedszkola, a potem wrócił po mnie, jednak szybko zmieniłam zdanie. Przy każdym skurczu musiałam się zatrzymać, wyregulować oddech i skoncentrować się na sobie. Zadecydowaliśmy, że jedziemy do szpitala, a po drodze podrzucimy dzieci do przedszkola. Zaczęłam się ubierać i myć, jednak każdy skurcz przeszkadzał mi w tych czynnościach, więc przysiadałam lub klękałam na ziemi. Dzieci przybiegły do mnie pytać, co się dzieje. Na wieść, że rodzę, zaczęły skakać po pokoju krzycząc radośnie: „Mama jedzie do szpitala urodzić nam dzidziusia! Za niedługo będzie dzidziuś!”. Teściowa naszykowała mi kanapki z tofu i hummusem. Pomimo braku głodu zjadłam trochę, bo nie byłam pewna, ile czasu będę rodzić i kiedy uda mi się zjeść następnym razem. Miałam poczucie, że całe nasze wyjście strasznie się przeciąga i trudno mi się zebrać. Mąż zaczął się trochę denerwować.
Wreszcie, trochę po 8:00, udało nam się dotrzeć na izbę przyjęć. W samochodzie miałam poczucie, że skurcze się wyciszyły i całe zamieszanie z odwożeniem dzieci i żegnanie się z nimi sprawiły, iż nie mogę się odpowiednio skupić na rodzeniu. Czekając na przyjęcie w szpitalu spacerowałam między skurczami i poczułam, że wreszcie mogę się skoncentrować na pracy mojego ciała. Skurcze też stały się wyraźnie mocniejsze i pojawiały się regularnie co 8 minut. Podczas przyjęcia lekarz stwierdził rozwarcie na trzy centymetry. Trochę mnie to zmartwiło, skurcze były już mocne, więc spodziewałam się większego rozwarcia. Koło 9:00 trafiliśmy na porodówkę, gdzie czekała już na mnie moja cudowna Położna, która po zbadaniu stwierdziła pięć centymetrów rozwarcia. Hura! Czyli akcja porodowa ruszyła. I rzeczywiście, skurcze stały się bardzo intensywne i mocne, co 3-4 minuty. To było pierwsze i ostatnie badanie na porodówce, więcej nie zdążyliśmy zrobić.
Szukałam dla siebie wygodnej pozycji. Stanie czy chodzenie było nie do zniesienia, więc usadziłam się wreszcie na piłce. Na każdym skurczu mocno ściskałam dłoń Męża, który cały czas był ze mną. Jego obecność, zapach, gdy opierałam głowę o jego ramię, dawało mi dużo ulgi. W którymś momencie zaczęłam na skurczach przy wydychaniu powietrza wydawać niskie dźwięki, co bardzo mi pomagało. Cały czas myślałam o tym, że moje ciało się otwiera i za moment zobaczę córeczkę. Starałam się fale skurczów przywitać rozluźniona, nie spinać się. W myślach powtarzałam: „Luźno, luźno”.
Po niecałych dwóch godzinach poczułam silną potrzebę parcia, której nie dało się powstrzymać. Krzyknęłam do Położnej: „Muszę przeć!”. „To przyj” usłyszałam, wypowiedziane serdecznym tonem. Skurcze stały się trudne do zniesienia, byłam zaskoczona ich mocą. Czułam, jak moje ciało telepie się, starałam się skoncentrować na tym, żeby go słuchać. Przenieśliśmy się na stołeczek porodowy, Mąż stanął za mną i chwycił pod pachy, czułam, że nie mam siły sama siedzieć i potrzebuję takiego podtrzymania. Druga faza trwała 10 minut. Odebrałam ją jak wieczność. Wydawało mi się, że czas się zatrzymał, ból skurczy jest niekończący się, docierał do mnie tylko głos Położnej: „Olu, cudownie rodzisz”. Te słowa niosły za sobą chwilowe ukojenie. Na którymś skurczu urodziła się główka. Nie poczułam ulgi, jak za poprzednimi razy. Czułam piekący ból. Pierwszy raz straciłam wiarę w siebie. Paradoksalnie, mimo że było tak blisko końca, naszły mnie myśli, że dłużej nie dam rady. Położna zapytała, czy chcę dotknąć główki. Najpierw zaprzeczyłam, ale potem instynktownie wyciągnęłam rękę i poczułam między nogami coś niesamowicie delikatnego, miękkiego i mokrego. Nadszedł kolejny skurcz. Położna powiedziała: „Krzycz, jeśli czujesz taką potrzebę”. Zanim pomyślałam, wydałam z głębi siebie pierwotny, niekontrolowany umysłem wrzask, na którym triumfalnie urodziła się ONA. Cieplutki, delikatny, wysmarowany mazią Cud wylądował na moim brzuchu o 11:05. Chwilę później urodziło się łożysko.
Epilog. Nasza Panienka przyszła na świat z niemałą wagą 4360 gramów i wzrostem 55 centymetrów. Krocze tylko delikatnie pękło, dostałam parę kosmetycznych szwów. Po porodzie czułam się jak heroska. W myślach dziękowałam za ten piękny poród, w milczącym towarzystwie wspaniałego Męża i z fantastyczną Położną, która pozwoliła mi przejść przez to doświadczenie we własnym rytmie i tak, jak kierowało moje ciało.
(Wojewódzki Szpital Specjalistyczny we Wrocławiu)
Opowieść Malwiny
Jako, że mam w życiu sporo szczęścia (a może moje nastawienie w jakiś magiczny sposób na to wpłynęło), urodziłam Ptysia w niedzielę, 8 października – tak jak sobie wymarzyłam. Ból czułam już w nocy, ale mniej więcej do godziny 16:00 nie byłam pewna, czy to aby nie są skurcze przepowiadające (były takie całkiem niepodobne do niczego). Mam wrażenie, że ta nieświadomość w pewien sposób pomogła mi nie wpaść w panikę. Piłam dużo wody, obejrzałam kilka filmików na YouTube (tematyka okołoporodowa) i wzięłam ciepły prysznic. Po południu wyszliśmy na spacer, a nawet posiedzieliśmy na huśtawkach! Po prostu starałam się nie myśleć za dużo o tym, co się szykuje i skupić się na wykorzystaniu przerw między skurczami.
Około 17:20 zapakowaliśmy się w samochód. Nie zdecydowaliśmy się na wykupienie prywatnej opieki, postanawiając zaufać temu, że pracownicy szpitala zajmą się nami tak dobrze, jak powinni. Dlatego położna, która nam towarzyszyła, była przypadkowa. Okazała się bardzo konkretną, a jednocześnie stonowaną i subtelną osobą. Stanowiła dla nas ogromne wsparcie.
Już o godzinie 20:49 Ptyś spojrzała na świat swoimi wielkimi, ciemnymi oczętami. Oboje z Potworem mieliśmy nawet wrażenie, że delikatnie się uśmiecha (tak, wiem, to był zapewne całkiem nieświadomy grymas, ale i tak wyglądało to magicznie w tym momencie). Od razu mogłam przytulić jej mokre ciałko i pocałować ją w maleńką główkę. Kiedy o tym myślę, czuję jeszcze ciepło i wzruszenie, które towarzyszyło mi w tamtej chwili. I jestem pewna, że te wspomnienia zostaną ze mną na zawsze.
Poród to jedyna taka randka w ciemno, która daje Ci pewność, że spotkasz na niej miłość swojego życia.
(Opowieść Malwiny pochodzi z jej bloga, Love you vege much!)
Zdjęcie: unsplash.com