Nieraz pisałam już o tym, że macierzyństwo zmieniło moje życie. Stałam się mamą i nic już nie jest takie, jak było. Moje macierzyństwo jest pełne wyzwań, bywa trudne, wymagające, ale w tym wszystkim czuję, że również radosne, satysfakcjonujące, szalenie ciekawe. Bo nie jestem w tym sama.
To było trochę tak, jakbym pozostawiła za sobą całe życie „przed dzieckiem”. Zmieniły się priorytety, zmieniło się moje myślenie. Nagle poczułam, że w zasadzie… zostałam sama. Z jednej strony zostaliśmy sami, z moim partnerem, jako rodzice, z drugiej − ja zostałam sama jako mama. Wokół żadnych znajomych z noworodkami. Ba, większość z nich w ogóle bez dzieci. Nie zrozumcie mnie źle, to, że znajomi nie mają dzieci ich generalnie nie dyskwalifikuje, ale przyznaję, żalenie się na kolejną nieprzespaną noc, bolące piersi, zielonkawą kupę, omawianie wyboru fotelika samochodowego czy zakupu kolejnej chusty może trafić na niezrozumienie skali problemu. Albo w najlepszym przypadku wymowne milczenie.
Pierwszy miesiąc minął nam… szybko. Poznawaliśmy się nawzajem i radziliśmy wspólnie z codziennymi trudnościami. W drugim miesiącu życia Konika zaczęło mi czegoś brakować. Zaczęłam mimowolnie uśmiechać się do mam mijanych na ulicy podczas spacerów. Czy też miały ciężką noc? Czy ich dziecko potrzebuje być przy piersi 21 godzin na dobę? Czy śpią razem? Czy im też nie wychodzi chustowanie? Czy w ogóle mają chustę? Czy ciężko im zjeść coś ciepłego w ciągu dnia? Łapałam się na wymyślaniu pytań i odpowiedzi. Już czułam, że brakuje mi siostrzanej duszy. Wiedziałam też, że może być trudno ją znaleźć.
Moja wioska znalazła się sama. Pewnego dnia jedna z mam na bliskościowej grupie wrzuciła posta o samotności. Braku wsparcia. Różnicach między nami, mamami. O tym, że to piękne mieć przy sobie życzliwych i współodczuwających ludzi. Pod kolejnym postem powstała prośba o zgłaszanie się mam z różnych miast − tablica ogłoszeń − hej! Jestem mamą, mieszkam na Ursynowie, mój syn ma 6 tygodni, a ja nikogo tu nie znam. Jedna z nas zorganizowała pierwsze spotkanie. Jak ciężko było nam się spotkać przez pierwsze tygodnie! Drzemki, karmienie, spacery, próba ogarnięcia rzeczywistości i to szczęście, gdy udało nam się posiedzieć razem kilkadziesiąt minut i wypić kawę. Wiecie, że przez kilka dobrych tygodni czekałam na każdy wtorek jak na zbawienie?
Z czasem zaczęłyśmy spędzać razem większość dni w tygodniu. My, młode stażem mamy i niemowlaki. Zajęcia, spacery, przesiadywanie na kocykach w parku. Odwiedzanie się w domach. Wspólne gotowanie, wyjazdy poza dzielnicę, poza miasto. Weekendowe spotkania całych naszych rodzin. I to, co najważniejsze: to samo podejście do codzienności. Karmienie piersią, bycie blisko, tulenie, chustonoszenie, podążanie za dzieckiem. Nasza wioska stworzyła się sama, zacieśniła, umocniła. Jest silna i daje wsparcie.
I o to generalnie w wioskach chodzi. Po co przytoczyłam naszą historię? Trochę z sentymentu, trochę z radości, że jestem częścią czegoś pięknego, z czego czerpię garściami ja, moje dziecko, mój partner, co my dajemy od siebie innym. A trochę po to, żebyście zobaczyli, że da się w tym szalenie galopującym świecie mieć taką ostoję, osoby myślące podobnie, bliskościowo, przy których można być sobą swobodnie i cieszyć się z tego. Wspólnie przeżywać fajne chwile, ale też spotkać się, opaść na kanapę i powiedzieć, że to jest naprawdę fatalny dzień, pół nocy nosiłam ząbkujące dziecko, a drugie pół tuliłam rozgorączkowane. Że mój syn w zasadzie ma drzemki jak uważa za słuszne, czyli w cały świat. Że budził się w nocy pierdyliard razy na pierś. I usłyszeć, że hej, moja córka też, to normalne, napij się kawy, zjedz ciastko, idź do łazienki, spojrzymy na twojego synka i przytulimy, gdy zapłacze. O, nowa chusta, daj pomacać.
Wiecie, że kiedyś mamy nie były zdane same na siebie? Że te wioski, których dziś szukamy i tworzymy od podstaw, po prostu były? Mieszkaliśmy blisko naszych domów rodzinnych lub w jednych domach, wielopokoleniowych. Dziećmi nie zajmowała się jedna osoba, ale kilka lub nawet kilkanaście. Nie byłyśmy w naszym macierzyństwie same, dlatego teraz czujemy, że w pojedynkę naprawdę bywa cholernie ciężko.
Nie dajcie zamknąć się w domu. Przeżywać codzienność samotnie, przechodzić koło innych mam na spacerach i nieśmiało wymieniać uśmiechy. Zajrzyjcie na lokalne spotkania chustowe, na zajęcia dla mam z dziećmi, do pobliskiej kawiarni rodzinnej. Nie bójcie się spytać na ulubionych grupach, kto mieszka w tej samej dzielnicy. Potrzebujemy siebie nawzajem, bo w naszych macierzyńskich doświadczeniach drzemie wielka siła. A tej siły szalenie nam trzeba.
PS Pisząc ten tekst, zajrzałam na grupę, aby znaleźć post, od którego wszystko się zaczęło. To był bardzo miły i wzruszający wieczór wspominek. Dziękuję, że siebie mamy.