Nie tak miało być. Zupełnie nie tak. Plan był prosty – po porodzie odpoczywam kilka tygodni, a gdy będę gotowa, po połogu, wrócę do pisania na spokojnie, z dobrym planem, swoimi tematami, inspiracjami, chwilami. Tymczasem razem z końcówką mojego połogu przyszedł niesamowicie dziwny, niespodziewany i trudny czas, z którym wszyscy musimy się zmierzyć.
I nikt nie ma na tę sytuację uniwersalnych rozwiązań, strategii, planu. To jest nowe, nieznane, budzące niepokój. Codziennie czuję, jak spina się każda część mojego ciała. Jak myśli zapędzają się w rejony, o których nie chcę teraz pisać. Jak nam różnie w tej nowej rzeczywistości.
Zostajemy w domu od dwudziestu pięciu dni. Nie wiem, ile dni przed nami. Nie wiem, jak będzie wyglądało życie, gdy to się skończy. Mam poczucie, że zmieni się bardzo dużo i nic już nie będzie takie samo. Na razie jest ze mną taka myśl. Nie jest ona ani pozytywna, ani negatywna. W ciągu dnia, kiedy mieszkanie wypełnia się śmiechem, krzykiem, bieganiem, rzucaniem, układaniem, rysowaniem nie mam wiele czasu, aby zebrać myśli. Tak, „siedzenie” w domu z dziećmi to wyzwanie. Nie dlatego, że nie lubię spędzać z nimi czasu albo nie wiem, jak to robić. Wiem doskonale jak, ale na dworze, we wspólnocie, w niemal ciągłym ruchu. Tak, bycie z dziećmi w zamknięciu i samotności to dla mnie zupełnie nowa rzeczywistość, której wszyscy się uczymy.
Ciągłe bycie razem w takiej sytuacji sprawia, że wybrzmiewają przeróżne emocje. Że jest dużo bliskości. Sporo awarii. Nowe na nią strategie. Mam poczucie, że wielu rzeczy uczę się na nowo. Że wypracowane całkiem nieźle schematy i działania nagle już się nie sprawdzają. Uczę się wszystkiego, czerpiąc z tego, co już wiem. A wiem dużo i czuję to mocno – jestem wdzięczna za każdą minutę bycia blisko, w uważności i towarzyszeniu.
To nie są uniwersalne porady, jak przetrwać ten czas. Nie wiem, jak to zrobić i obawiam się, że nikt nie wie. To, co mnie pomaga, to ciągłe szukanie i przyglądanie się naszym potrzebom. Moim potrzebom. Odpowiadanie na nie. Jeśli teraz nie mogę zaspokoić jakiejś swojej potrzeby sama, proszę o wsparcie. Jeżeli mimo tego nie jest to możliwe – próbuję inaczej, odkładam w czasie, jednocześnie pamiętając, że ja jestem ważna. Że najpierw maska tlenowa dla rodzica, a dopiero potem dla dziecka. Że to my, dorośli, ciągniemy tę codzienność i dobrze, jeśli nasze zasoby są na niezłym poziomie.
Dbam o siebie
Trudne, co? Siedzę w salonie, który ma kilka metrów kwadratowych, w jednym rogu ułożona okazała baza z koca ze świnką Peppą, w drugim psy urządziły sobie imprezę z kością, która oblepiła podłogę. W trzecim wisi suszące się pranie, które nigdy stąd nie zniknie, tylko wymieni się na nowe, a w czwartym ja z nieodkładalnym niemowlakiem na rękach. W nocy spałam tak sobie, jak to z dwójką maluchów. Niby spałam, bo strategię snu z dwuipółlatkiem i dwumiesięczniakiem mam dość nieźle opracowaną, ale jednak tu wybudzenie z płaczem, tu karmienie, tu zmiana pieluchy, tam przytulenie w środku nocy. Rano obowiązkowo, choćby się waliło i paliło, idę do łazienki. Z kawą. Myję włosy. Nie spieszę się. Wiem, że zrobienie tych wszystkich czynności sprawi, że kubeczek trochę się napełni.
Kilka dni zajęło mi zorientowanie się, co mnie wspiera, co daje siłę i nadzieję. Co napełnia ten kubeczek i jak nie doprowadzić do tego, że w okolicach południa widzę dno. Czy mi się to udaje? Różnie.
Rutyna
Nigdy nie było u nas w zasadzie rutyny dnia. Pomyślicie, ale jak to? Z małymi dziećmi i bez rutyny, schematu, planu? No tak, my tak funkcjonujemy i u nas się to sprawdza. Nigdy nie liczyłam na drzemki (dzieci usypiają kiedy chcą i śpią ile chcą), nie planowałam dokładnych godzin posiłków (raczej u nas sprawdzają się przedziały godzinowe, na przykład śniadanie proponuję między 6 a 10, od tego zależy jak jemy kolejne posiłki), jednego dnia idziemy na plac zabaw po obiedzie, drugiego pod wieczór. Lubię ten luz i brak planów tam, gdzie nie są mi one potrzebne.
Teraz, w tym zamknięciu, okazało się, że rutyna trochę nas ratuje. Stwarza ramy, pozwala mi odnieść się do czegoś stałego. Pojawiła się sama, w odpowiedzi na nasze i dzieci potrzeby, a ja przyjęłam ją z ufnością, że teraz jest taki czas, gdzie spontaniczność muszę przedefiniować i dopasować to do realiów.
Rutyna pozwala mi wejść w każdy dzień z poczuciem, że mam na coś wpływ (o tym trochę dalej napiszę), mając jednak furtkę na to, że jestem tylko człowiekiem i jestem w tej przestrzeni z innymi ludźmi, którzy mogą mieć inne potrzeby konkretnego dnia. Poza tym, rutyna jest dla nas dobra i pozwala nawet dorosłym popracować przez chwilę.
Plan dnia wspiera nas, dorosłych, w wykonywaniu naszych obowiązków, które nie zniknęły wraz z #zostańwdomu, a wręcz jest ich więcej. Plan dnia wspiera nasze dzieci w poczuciu, że coś jest stałe i przewidywalne. Plan dnia odpuszczamy, gdy przychodzi weekend. Wtedy przypominamy sobie, jak dobrze jest nam wszystkim w luzie i dużym odpuszczeniu.
Życzliwość
Po kilku dniach #zostańwdomu wpadliśmy w taką rzecz, która nas w zasadzie nie wspierała, na dłuższą metę. Automat. Zadania do wykonania. Przetrwanie. Tryb „dotrzymać do końca dnia”. Może była to nasza odpowiedź na tę sytuację, ale ważne było dla mnie, aby z niej wyjść i zamienić na… zwykłą życzliwość. Bycie w tym razem, nie osobno. Wiecie, można być osobno nawet w zamknięciu na sześćdziesięciu metrach kwadratowych.
Powrót na tryb „lubimy spędzać ze sobą czas” czasem nie jest prosty w takich okolicznościach i mam poczucie, że wymaga od nas dużego zrozumienia naszych potrzeb. Nas, dorosłych. Jestem wdzięczna, że mogę się tego uczyć, mimo wszystko.
Bycie online i offline
Wioska wsparcia to coś, co definiuje moje macierzyństwo. Kontakt z innymi kobietami, dziećmi, rodzinami. Bycie w codzienności razem, łączenie wiedzy, doświadczeń, wymiana umiejętności. Życie wśród życzliwych bliskich jest dla mnie prostsze. Wychowywanie dzieci w „wiosce” daje mi poczucie, że nie jestem sama z tym całym codziennym cyrkiem.
Urwany z dnia na dzień kontakt w realu dał mi w kość. Wiecie, codzienna wspólna kawa, zakupy, bycie blisko, śmiechy, troski, rozmowy na bieżąco, na szybko, na wolno. Pomaganie sobie, po prostu. Towarzyszenie. Długie spacery. I nagle pustka. Przeniesienie nas całkowicie online. Ciągła obecność na łączach. Nie zastępuje dotyku, śmiechu który wypełnia pokój, przytrzymania dziecka, gdy chcesz pobyć sama w łazience pięć minut. Ale jest i uzupełnia zasoby jak nic innego.
Lęki, niepokoje i strachy muszą u mnie wybrzmieć. Gdy napiszę o nich i zobaczę, urzeczywistnię je na ekranie telefonu, pisząc co mnie uwiera do bliskich mi osób, nagle tracą moc i stają się mniejsze.
Odpuszczenie
Czego to ja dziś nie muszę?
Odpuszczenia uczę się od wielu lat. Odkąd w naszym życiu pojawiły się dzieci, w zasadzie to słowo jest z nami codziennie.
Wspiera mnie poczucie, że nie muszę. Daje przestrzeń na to, co chcę i potrzebuję.
Pełen kosz na pranie nie jest tak ważny, jak naczynia z rozpakowanej zmywarki. Ciepły, dobry posiłek jest potrzebniejszy niż czysty zlew. Słodka kawa i chwila z książką versus dwadzieścia minut bajki. Codziennie decyduję, co jest teraz dla nas ważniejsze. Nie damy rady zrobić wszystkiego, ale możemy zrobić to, co nas wspiera i daje nam siłę. Resztę odpuścimy.
Jeśli martwi cię wszechobecna nagonka na wykorzystanie tego czasu lepiej, mocniej, bardziej, niech wesprze cię fakt, że nie musisz, jeśli tego nie czujesz. Nie musisz teraz uczyć się języka, nie musisz znaleźć czasu na haftowanie, nie musisz nauczyć się w końcu piec drożdżowe ciasto. Twoje dziecko przeżyje, i to całkiem nieźle, bez kreatywnych zabaw. Bez tych totalnie brudzących całą przestrzeń wokół niego również. Nie jesteś gorszą matką, bo dałaś dziecku na obiad makaron z masłem. Dorzuć pokrojoną paprykę i będzie to całkiem wartościowy posiłek! Nie będziesz złą partnerką, bo masz ochotę, po całym dniu w chmurze śmiechu, krzyku i pisków, zostać sama i żeby nikt nawet nie patrzył w twoją stronę. Wszystko to, co działa i nie robi nikomu krzywdy, jest dozwolone.
Konkret:
Czasem zabawa to miska z wodą i topienie w niej papierowych kulek, kolorowanka albo układanie 500 plastikowych klocków, a czasem przygotowana przeze mnie marchewkolina.
Czasem dwie godziny bajek dziennie są OK, a czasem przez cały dzień nawet nie włączamy TV.
Czasem to, że muszę wypić w pięciu minutach spokoju kawę i poskrollować internet jest najważniejsze na świecie.
Czasem nie muszę zaproponować nic zdrowego na podwieczorek, a czasem pieczemy razem ciastka.
Czasem mokre ubrania leżą w misce tak długo, że musimy uprać je jeszcze raz.
Skupiam się na tym, na co mam wpływ. Okazuje się, że mam całkiem na wiele rzeczy w tej nowej dla nas wszystkich sytuacji. Na to, na co nie mam wpływu, przyjmuję i oswajam.
Dziś to u nas działa. Ciągniemy każdy z tych dni tak, jak umiemy i dajemy sobie pozwolenie na „porażki”. Wyciągamy wnioski, mówimy „nie chciałam tego, po prostu byłam zmęczona i nie zaopiekowałam się tym na czas” i idziemy dalej. Pamiętamy, że na koniec dnia jesteśmy ludźmi z krwi i kości, autentycznymi w rodzicielstwie, zgodnymi ze sobą. Dziś mam w myślach to, że damy radę.
Zdjęcie: unsplash.com