Wpisy z cyklu „Dobry poród. Opowieści porodowe” to miejsce w mojej przestrzeni, które oddaję wam. To historie kobiet, które wspominają swój poród jako piękne doświadczenie, które je umocniło. Bez względu na rodzaj porodu, miejsce, czas. Czasem mimo przeciwności. Dziękuję za okazane zaufanie.
Opowieść Oli
Plany były takie: czekam w domu na regularne skurcze lub odejście wód, jak to następuje, to dzwonię do położnej i douli, czekam, aż ta ostatnia przyjedzie towarzyszyć mi w domu. Jesteśmy w stałym kontakcie z położną i na finał dojeżdżamy do niej do szpitala. Po drodze jestem aktywna, korzystam z naturalnych metod łagodzenia bólu i wsparcia douli i męża. Rodzę w pozycji wertykalnej, położna mnie łagodnie kieruje i chroni krocze. Ala ląduje na jej kompetentne ręce, mamy długi kontakt skóra do skóry i piękny start w laktację.
Prawda, że ładny plan? Jak to zwykle bywa, plany planami, a życie życiem.
W poniedziałek, 6 listopada, dziesięć minut po pierwszej w nocy, obudziło mnie pęknięcie pęcherza płodowego. Chlusnęło na pół łóżka, a ja − słowo daję − słyszałam głośne „pyk!”. Nauczona doświadczeniem ze Stasiem, gdzie poród po odejściu wód trwał prawie dwanaście godzin, wstałam, obudziłam Tomka, poszłam się doprowadzić do porządku i zadzwoniłam do położnej i wysłałam SMS do douli. Położna po wysłuchaniu relacji pod tytułem: wody mi odeszły, nie mam bolesnych skurczy i nie miałam cały poprzedni dzień − zaleciła pójście spać i stawienie się rano w szpitalu, dyżur zaczynała rano. W razie czego miałam się kontaktować. Do Asi − douli wysłałam SMS, że w zasadzie rodzimy, ale nic się nie dzieje specjalnego na razie.
Około pół godziny po odejściu wód miałam pierwszy bolesny skurcz. Trwał niecałą minutę, więc Tomek przygotował mi posłanie w salonie, żeby nie budzić Tomka i Stasia, jak będę musiała wstać. Położyłam się i zaczęłam drzemać. Według aplikacji skurcze były co 7-8 minut, trwały minutę lub dwie, więc nie zdecydowałam się jeszcze na dzwonienie po Asię. Po drodze ze dwa razy szłam do sypialni tulić Stasia, który się przebudzał, bo nie było mamy.
Wybiła druga. Wędrowałam między pokojem a sypialnią, w międzyczasie usiłując dojść do porozumienia z własnym ciałem, które generowało skurcze zupełnie nieregularnie, raz słabsze, raz silniejsze. Przez moment wydawało mi się, że będę miała biegunkę, więc poszłam do toalety, ale nic z tego nie wyszło. Wkładka była lekko różowa, uznałam, że szyjka się rozszerza i nadal jest spoko. Faceci spali.
Od drugiej czterdzieści skurcze przybrały na intensywności, ale nie na częstotliwości. Nie mogłam siedzieć, wędrowałam. Już wiedziałam, że do rana nie dojedziemy. Znowu poczułam silny skurcz, po którym praktycznie od razu przyszedł następny, którego już nie mogłam tak łatwo przeoddychać. Zatoczyłam się w kierunku łazienki, bo znowu poczułam skurcz jak na biegunkę. Z toalety krzyknęłam na Tomka, że ma dzwonić do rodziców, bo musimy jechać. Sekundę później zmieniłam zdanie, ma dzwonić na pogotowie. W trakcie rozmowy z dyspozytorką krzyknęłam, że czuję główkę i mała rodzi się TERAZ. Stanęłam opierając się o pralkę i na następnym skurczu przyjęłam córkę na własne ręce. Tomek był obok, z dyspozytorką pogotowia na głośnomówiącym. Mała już u mnie na ręku powoli łapała powietrze, Tomek zaczął ją masować po pleckach i za chwilę zapłakała głośno. Niedługo potem umilkła i coraz głębiej oddychała. Dyspozytorka kazała mi położyć się na plecach, więc usiadłam opierając się o wannę. Tomek nakrył nas ręcznikami i szlafrokiem, a potem razem z dyspozytorką (pozdrawiamy i dziękujemy!) kazali mi urodzić łożysko. Byłam nieco zaaferowana córką na ręku, więc na następnym skurczu wypchnęłam łożysko, żeby mi dali spokój. Tomek został pokierowany po klamerki do bielizny, żeby zacisnąć pępowinę (wydaje mi się, że wyparzał najpierw), a ja siedziałam z małą na brzuchu i piersi. Jak zaciskał pępowinę to już nie tętniła. Czekaliśmy na przyjazd pogotowia, Tomek zadzwonił po rodziców, żeby zostali ze Stasiem i żeby ich poinformować, że Ala jest na świecie. Wydaje mi się, że płakał.
Załoga pogotowia podeszła do sprawy ze spokojem, lekarz zacisnął i odciął pępowinę (proponował mi, żebym ja przecięła, ale miałam zajętą prawą rękę). Spakowali łożysko, pomogli mi wstać i usiąść na wózku. Zjechaliśmy do karetki. Było mi zimno, bo byłam w zasadzie naga, przykryta domowym kocem, skupiona na tym, żeby grzać córkę. W karetce był moment, że zapytano mnie, do jakiego szpitala jedziemy. Ale potem i tak zawieźli mnie do Matki Polki, bo najbliżej. W karetce Alicja złapała pierś i tak sobie ssała całą drogę do szpitala i na izbie przyjęć, aż nie zeszła pediatra, żeby ją zbadać. Dostała 10 punktów w skali Apgar, ale była trochę wyziębiona, więc zabrali ją na oddział na dogrzanie.
O pobycie w szpitalu nie mam wiele do powiedzenia. Biurokracja, na przewiezienie na porodówkę czekałam godzinę. W międzyczasie dojechał Tomek z torbą. Jeśli pytacie o Stasia, to przespał całość. Obudził się o siódmej trzydzieści i pytał babcię, czemu nie ma piżamy na sobie. Uznał, że zapomniała założyć.
Pękłam. Przy tak ekspresowym tym i obrażeniach po pierwszym porodzie nie spodziewałam się, że będzie inaczej. To jedyna sprawa, odnośnie której żałuję, że nie miałam położnej przy sobie. Lekarka, która mnie szyła, była zdegustowana i jakby na mnie obrażona, że urodziłam w domu. Zaordynowała oksytocynę, za którą podziękowałam, bo przy karmieniu piersią i tak się macica szybko obkurcza. Następny punkt, który zdegustował panią doktor. Prawie przez to zapomniała mi dać znieczulenia do szycia. I tak nie była delikatna i dodatkowo dość szybka, więc nie wiem, jakiej jakości jest to szycie. Wizyta u fizjoterapeutki uroginekologicznej będzie koniecznością.
Tuż przed szóstą wylądowałam w końcu na oddziale. Na plus to, że oddali mi Alę prawie od razu, więc zaczęłyśmy się tulić i karmić. Na oddziale byłyśmy dwa dni, wymagane minimum. Nikt nie miał zastrzeżeń. Nie straciłam dużo krwi, nie miałam anemii, z Alą wszystko w porządku.
Przez cały poród i długo po nim byłam w jakimś hormonalnym zen. Kontrola utracona przy pierwszym porodzie wróciła do mnie w całości i z nawiązką. Trauma została zaleczona. Inaczej niż przewidywano, ale może to nawet lepiej.
Od współlokatorek z oddziału i od lekarzy, położnych i innych jak refren słyszałam, że podziwiają mnie za zachowanie zimnej krwi. Moja krew nie była zimna. Była gorąca. Moje instynkty były skupione na jednym celu, mój mózg praktycznie nie pracował racjonalnie, w klasycznym tego słowa rozumieniu. Moja kobiecość została potwierdzona w stu procentach. Moje kompetencje zostały potwierdzone w stu procentach. Urodziłam sama. Jak wiele pokoleń kobiet przede mną. Jesteśmy z córką zdrowe. Moim zdaniem ta moc, którą czułam tamtej nocy i parę dni później, jest w każdej kobiecie. Jest nam zabierana, ale jak przyjdzie co do czego, to do każdej wróci pełną falą. Jestem o tym przekonana.
(Opowieść porodowa Oli została spisana na jej blogu.)
Opowieść Kaśki
Zawsze wiedziałam, że chcę rodzić w domu. Moja siostra urodziła w domu, moja najbliższa przyjaciółka też. Na początku ciąży czytałam piękne opowieści porodowe z porodów domowych. Niestety dość szybko okazało się, że nie będę mogła rodzić w domu. Na początku byłam załamana − że szpital, że lekarze, że nici z naturalnego porodu, o jakim marzyłam. Szybko zaczęłam szukać opinii, gdzie rodzić najlepiej. Tak, jak ja chcę i z poszanowaniem mojego zdania. Umówiłam się z położną, chciałam mieć czyjeś wsparcie. Wszystko zaczęło się układać, czekałam na ten dzień.
Skurcze obudziły mnie o 5 rano. Od początku były dość regularne, ale miałam wrażenie, że panuję nad nimi. W przerwie skurczy normalnie rozmawiałam, szykowałam się do wyjazdu do szpitala, zjadłam porządne śniadanie. Czułam spokój i podekscytowanie tym, co nadejdzie. Liczyłam czas pomiędzy skurczami. Gdy okazało się, że mam je już co ok. 4-5 minut, pojechaliśmy do szpitala, uprzedzając wcześniej moją położną.
W szpitalu okazało się, że musimy uzupełnić dużo papierów. Nie czułam się najlepiej, byłam trochę zmęczona, bo źle spałam, a skurcze obudziły mnie wcześnie. W dodatku zapomniałam ważnego badania i musiałam prosić siostrę, która mieszka bardzo blisko, żeby skoczyła do nas do domu i wysłała mi zdjęcie wyników. Po kilkunastu minutach byłam już z położną i moim mężem w sali porodowej. Pamiętam, że ściany były jasnozielone, po jednej stronie była wanna, po drugiej stała piłka do ćwiczeń. Mała łazienka, w której unosił się mocny zapach detergentu. Starałam się znaleźć dla siebie dobre miejsce, aby w spokoju przeżywać skurcze, które były już dość silne.
Moja położna wiedziała, że chcę urodzić jak najbardziej naturalnie i bez użycia środków farmakologicznych. Uśmierzanie bólu wchodziło w grę tylko naturalnymi sposobami. Chciałam być świadoma tego, co dzieje się z moim ciałem. Przed porodem rozmawiałyśmy o znieczuleniach i innych opcjach, ale zakładałam, że nie będę z nich korzystała. Położna proponowała mi ciepłe okłady, relaks na piłce, podpowiadała jak oddychać. Zaproponowała wejście do wanny, ale ja czułam, że nie jest mi to potrzebne, wręcz nie miałam na to ochoty. Śmieszne, bo zawsze wydawało mi się, że to miłe uczucie urodzić w wodzie. Spodobał mi się za to pomysł oparcia się o krzesełko. Tak weszłam w drugą fazę porodu.
Skurcze parte trwały około pół godziny. Mało z nich pamiętam, oprócz tego, że z każdym kolejnym niemal traciłam kontakt ze światem. Nie z powodu bólu. To było niemal mistyczne przeżycie, z każdą minutą czułam, że moje dziecko zaraz będzie ze mną, z nami, że za chwilę stanie się cud i będę mogła je przytulić. Czułam ból, ale jakbym miała teraz napisać, czy był silny albo jakiego był rodzaju, odpowiedziałabym, zgodnie z prawdą, że nie wiem. Nie da się go z niczym porównać.
Ostatnie dwa skurcze były najtrudniejsze, czułam, że opadam z sił. Poczułam ogromny strach, przez myśl przemknęła mi wizja, że nie radzimy sobie jako rodzice, że nie jesteśmy gotowi, co teraz będzie? Na szczęście to był tylko moment i za chwilę urodziłam córeczkę. Była cała pokryta białą mazią, pomarszczona. Bezbronna i delikatna. Położna położyła ją na mnie. Mój mąż objął nas i tak patrzyliśmy na nasz cud. Nie pamiętam kiedy i jak urodziłam łożysko, widocznie nie było to bolesne. Świat to była nasza trójka. Nic innego się nie liczy.
Zdjęcie: unsplash.com